Słowa. Pisać każdego dnia. Męczarnia. Nie cierpię pustego ekranu komputera ani czystej kartki papieru. Nie wiem co gorsze – rozpadająca się klawiatura w laptopie czy stary długopis zastawiający ciemne plamy na sąsiednych stronach w notesie. Jednak przelanie na nośnik wszystkich myśli byłoby wielkim błedem, bo rozum nie sługa, swoimi regułami się kieruje.
Obrazy. Wiem, że każego dnia co by się nie działo, nie ważne jakbym się czuł, muszę pójść robić zdjęcia. 200 zdjęć dziennie, wybierając z całości 20. I też się z tym męczę. Cyfrakiem robię jak zawsze, polując na chwilę. Odpuszczam sobie scenografię, choć na pewno jest ona jednym ze składników dobrego zdjęcia. Właściwie krążę w kółko tymi samymi uliczkami, czasem zbaczając, aby powrócić w to samo miejsce, przyzwyczająjąc otoczenie do swojej osoby. Czasem zapamiętuję sytuację i dekoracje, aby wrócić tam ze średnim formatem. Bardzo trudno jest wyjść poza ograne rzeczy fotografując na Kubie. Pstrykając mamiyą 6×7 centymetrów skupiam się na rzeczy – negatyw jest bardziej wymagający – trzeba naprawdę się starać i oszczędzać materiał. Jak czuję się dobrze w danym miejscu to robię ze dwa filmy dziennie – ale tylko pod wieczór, w samo południe słońce jest za ostre. 10 zdjęć na jednej kliszy. 20 zdjęć dziennie. Wielka radość wrocić do filmu. Szlachetna to bestia a na efekty trzeba będzie poczekać – przechować, przewieźć, lotniska, x-ray, możliwość prześwietlenia, zgubienia, potem ktoś może spartolić robotę wywołując filmy. Obróbka, skrawanie. Cały ten szajs.
Przesiaduję pół dnia w starym domu na przeciw Hotelu la Rusa (zbudowanego przez Rosjankę Magdalenę Rowieskują, która zainspirowała Aleyo Carpentiera podczas pisania książki „La Consagracion de la Primavera”, hotel ten miał wielu znakomitych gości – Fidel, Che, Eroll Flynn). Teraz codziennie kupuję tam browary (Bucanero) wieczorkiem na kolację, przełażąc boso przez ulicę. Mieszkam w casa particular u Marii i jej córek (młodsza jest słodka, ale sie strasznie wstydzi, a starsza właśnie skończyła historię na uniwerku w Santiago i całkiem do rzeczy z niej kobitka). Maria i jej córki na zmianę znęcają się nad iPodem (pożyczonym od <a href=”http://lukasz.com”>Łukasza</a>). Maria od dwóch dni bezustannie nuci kawałek Manu Chao „Me Gustas Tu” – a młodsze katują Orishas, Marleya, Van Van i Vavamuffin.
Maria z dnia na dzień coraz bardziej rozkręca się opowiadając rzeczy o sobie, o Kubie, o systemie. Co lepsze? Nie ma odpowiedzi. Nie ma systemu doskonałego – wszystkie opinie są bardzo subiektywne a to za czym kto się opowiada zależy od sytuacji zastanej. Rewolucji dokonują jednostki a cała reszta to ludzka masa. Basta. Maria mówi, że jest lepiej teraz. Pytam – lepiej niż kiedy? – No, lepiej niż przed 1959 rokiem. Maria osobiście nie pamięta tych czasów, miała wtedy parę lat, ale wie, że teraz jest lepiej. Fidel jest dobry, choć jako istota ludzka ma prawo się mylić, mówi spoglądając przez okno na dzieciaki bawiące się na ulicy. Co będzie potem? Maria odpowiada, że nie wie. Zresztą jak każdy Kubańczyk z którym o tym rozmawiam. Niektórzy mówią, że będzie dużo gorzej niż jest teraz. Parę razy słyszałem stwierdzenie, że koleje rzeczy po śmierci Brodacza zostały ustawione zawczasu. Wiem jedno – ta mała wysepka po śmierci Castro będzie na ustach wszystkich przez długie miesiące. Jak to jest, że tak mały kawałek świata wzbudza tyle emocji wszędzie na świecie? Ludzie nie pamiętają o Kambodży, Wschodnim Timorze, awanturach na Sri Lance, zadymach w Afryce (kto spamięta wszystkie konflikty w Sudanie, Runadzie, Somalii?). Nasza pamieć jest wybiórcza i bardzo fotograficzna. Symbole. Obrazy. Szum informacyjny. Popkultura. Weźmy słynna fotografię zrobioną przez Alberto Kordę – Che patrzy się gdzieś w bok, uwieczniona na milionach grafitti, koszulkach, płytach, zegarkach Swatcha. Żyjemy w epoce symboli – nie każdy zna historię Guevary (teraz dorzućmy młodego Che w filmie Waltera Sallesa), nie za bardzo wiemy o czym mówił, pisał, myślał. Jest ten jeden Che. Który umarł młodo z karabinem w ręku i inhalatorem w kieszeni.
To wszystko za trudne – komunizm, socjalizm, liberalizm, neoliberalizm, kapitalizm, -izm, -izm, -izm. Żyjemy w czasach izmów. I nic na to nie poradzimy.
Baracoa to dobre miejsce. Jakby odcięte od reszty świata. Fale rozbijają się o betonowy brzeg promenady. Wzdłuż morza nie ma żadnych hoteli (oprócz wcześniej wspomnianego La Rusa) – na Maleconie stoją tylko fotogenicznie zniszczone przez czas i sól morską budynki mieszkalne, szkoła, parę knajpek. Plaży jako takiej nie ma – tylko skalisty brzeg.
Życie w miasteczku koncentruje się wokoło parku – jest parę sklepów w których nic nie ma ale stoją przed nimi wieczne kolejki. Jest także sklep w którym wszystko jest (pralki, lodówki, telewizory) ale nie ma przed nim żywej duszy. Są restauracje dla turystów i bogatszych Kubańczyków, z cenami w peso convertible. Tam także niewiele osób, czasem starsze małżeństwo z Niemiec, turysta z Francji i jineteros. Lokalni piją tani rum nad brzegiem morza, grając w domino lub szachy. Ludzie (szczególnie strasi) siedzą w domach. Ich oknem na świat jest telewizor z 3 programami telewizji publicznej, czasem rzucą okiem przez otwarte na ościerz drzwi. Wieczorem całe rodziny jak zahipnotyzowane skupiają się wokoło telewizora – ten obrazek zobaczysz w każdy kraju świata o tej porze dnia. W domu gdzie mieszkam, parę miesięcy temu wysiadł telewizor (koreański, Daewoo), jest za to mnóstwo książek, więc kobiety siedzą i czytają. Znalazłem na półce wszystkie dzieła Lenina, Marqueza, Llose, Guevarę i setki innych. To jedna z rzeczy która odróżnia Kubę od innych krajów – wykształcenie. Wszyscy chodzą do szkoły, potrafią czytać i pisać. Nawet z kurwami możesz porozmawiać o teorii wszystkiego, literaturze i fizyce kwantowej.
Nie wiem natomiast co się dzieje rano. O tej porze śpię. Przez sen słyszę głosy ulicy. Dzieciaki idą do szkoły, jakieś kobiety głośno rozprawiają. Maria rozwiesza pranie na dachu. Wstaję koło godziny 11 aby zjeść śniadanie. Godzinę później zaczyna się sjesta – część urzędów jest zamknięta, mieszkańcy miasta udają się na leżakowanie. Czasem widzę jednego czy dwóch innych podróżnych, lecz dopiero wczoraj po raz pierwszy od ponad tygodnia zagadałem do jakiegoś obcokrajowca. Na ulicy Coliseo, skąd doskonale widać zatokę i zardzewiały duch starego statku, straszący z lazurowych wód morza Karaibskiego, spotykam Xaviera i Monikę z Katalonii. Małżeństwo z Girony, on pracuje w Vodafone, ona jest farmaceutką. Przemierzają wyspę na starych dziesięcioletnich rowerach górskich. Zanim poszli spać (rano mieli wyruszyć do Moa) wypiliśmy przy Casa de la Trova parę mojito rozmawiając o życiu (bo o czym innym można rozprawiajać przy dźwiękiach muzyki na żywo i deszczu uderzającym o plastikowy daszek knajpki z tanim alkoholem).
Czy nie lepiej było by być Kubańczykiem? Co z tego, że taki system, że koledzy myślą jakby tu zbudować tratwę i popłynąc na Florydę. Na miejscu jest rum, cygara, genialna muza, ciepło cały rok, najpiękniejsze kobiety kręcą tyłeczkami na ulicach wszystkich miast i wioseczek, rząd gwarantuje ci wielkie nic ale za to jakie, są symbole w które wierzysz, możesz też na nie ponarzekać, w telewizji nie ma reklam i całego tego chłamu, familiady, klanów, mcdonaldow i całej masy rzeczy o których po prostu nie masz pojęcia, że są i mogłby ci się przydać. Samochody? Po jakiego grzyba ci najnowszy model czegośtam, jeżeli masz tu takie furki – i co z tego, że się cały czas psują – jest o czym pogadać z kumplami, poza tym co to musi być za frajda jeździć cabrio chevroletem z 1954 roku promenadą w Havanie. Poza tym zawsze można naciągnąć paru głupich turystów z Niemiec czy Holandii, ubranych w spodnie ze specjalnego oddychającego materiału, co rozpierdalają w ciągu jednej noc dziesięciokrotność twojej pensji. Zresztą oni zaraz i tak wrócą do domów i będzie można wrócić do gry w domino.
A tak naprawdę to sam nie wiem. Czasem po prostu popadam w odrętwienie jak na to wszystko patrzę. Pięknie jest… ale czy naprawdę?
Dziwnie jest samemu chodzić wieczorem po mieście szukając guza. Więc po prostu tego nie robię. Rano muszę wstać, aby kupić bilet. Jadę do Camaguey. Będę tam w niedzielę rano. Jak Bóg da.
Bóg? Aloha yaman, gdziekolwiekkimkolwiekjakkolwiek jesteś. Choć nie wierzę w ciebie – ale wiem że ty wierzysz we mnie. Za mały jestem aby w ciebie uwierzyć, na razie przede wszystkim muszę uwierzyć w siebie.
Idą świeta. Za oknem ktoś maniakalnie puszcza na pozytwce Cichą Noc.
[północ, za oknem ujadanie psów, bębny, muzyka, piątkowa noc, Baracoa]