Kuba

Lotnisko San Marti w Hawanie. Fala ciepłego karaibskiego powietrza uderza tuż po wyjściu z klimatyzowanej sali przylotów. Lecz zanim się wyjdzie, trzeba wymienić walutę, przebić się przez tłum ludzi i ponegocjować z  taksówkarzem. 25 kilometrów z lotniska w samo centrum starej Hawany. Pierwsze co uderza to niewielka ilość pojazdów na drodze. Rzuca się w oczy przedziwny korowód starych amerykańskich bryczek, rozpadających się wytworów sowieckiej motoryzacji i polskich maluchów (te chyba się najczęściej psują – potem wielokrotnie widziałem grupę meżczyzn pchających poloquito). Pierwsze godziny w Hawanie i brak świadomości tego co się zdarzy przez najbliższy miesiąc.

 

Autostopem przez Kubę.

 

Rogatki miast już z rana wypełniają się ludźmi. Krótko i długodystansowcy. Są też tacy, którzy przemierzają całą wyspę. Trwa to dniami. Pablo, rastafarianin z Santiago, opowiadał mi, że zawsze jeździ stopem. Całe pięc dni jechał z Hawany do Santiago. Ciężarówki, dostawcze, osobowe,   odcinek łączący Hawanę z Santiago w pięć dni (autobusem Viazul 15 godzin). Mniej lub więcej bagażu. Każdy liczy na okazję. Oczywiście autostop na Kubie nie jest za darmo. Jeden czy drugi trzymają w garści banknoty. Zdają się wołać, krzyczeć – zabierz mnie, mam czym zapłacić. 

 

Przedmieścia Santiago de Cuba. Wylotówka do Guantanamo. 

 

Na drugi dzień opuściłem Santiago. Autobus do Baracoa odjechał z rana – musiałem więc spróbować autostopu bądź też lokalnego transportu. Tego dnia dojechalem zaledwie do Guantanamo.  W ramach cięcia kosztów żadnych taksówek, co się wiąże z tym, że poruszałem się na piechotę (nawet typek z bryczki ciągniętej przez  konia chciał zapłaty w dolarach – choć przejazd kosztuje 1 peso). Tym samym najpierw przeszedłem pół Santiago w poszukiwaniu terminala z którego odjeżdżają ciężarówki.  Na terminalu czekałem 2 godziny w kolejce do ciężarówki. „No para estranjeros” – jak się dowiedzialem już przy wejściu – o tym czy obcokrajowiec może jechać czy nie decyduje kierowca – no i sie zaczeło – wsciekły walczylem o swoje, poparli mnie inni podróżni, ale wąsacz był nieubłagany – rzuciłem mu solidną wiązankę ze wszystkich brzydkich słów jakie znałem po hiszpańsku i poszedłem sobie. Już się miałem złamać i wsiąść do autobusu dla turystów, ale w ostatniej chwili skręciłem na drogę przy której stało mnóstwo ludzi liczących na okazję. Autostop na Kubie nie jest darmowy – a białas na stopa do dobry kąsek. Diaz podwiózł mnie za 2 $ do Guantanamo – okazało się, że mieszkał 4 lata w Czechach (niestety ledwo co mówił po czesku). Rozmowa toczyła się więc w języku Cervantesa. W Guantanamo, które okazało się mieściną o której świat zapomniał, czekałem na okazję aż do zmroku, ale już nie mogłem słuchać drwin palantów stojących wokoło (już sobię wyobrażam jakie epitety lecą w stronę białasów w Azji, gdzie większość turystów nie zna lokalnego języka). W końcu skapituowałem i jedna miła dziewczyna poprowadziła mnie do centrum – ona też jechała w stronę Baracoa, ale nie aż tam – tylko do San Antonio – gdybym wiedział jak niedaleko od plaży jest San Antonio to wsiadłbym z nią do ciężarówki, która niespodziwanie zatrzymała się przy stacji benzynowej obok której przechodziliśmy. Wskakujesz? – ja niestety nie miałem pojęcia gdzie jest to miejsce, dopiero sprawdziłem potem na mapie. Poszedłem więc do Parque Marti w samym centrum tej dziury. Dwa hotele polecane w Lonely Planet jako tanie (mniej niż dolar) niestety już estanjeros nie przyjmują (napisali w LP z roku 2003 wiec się pewnie tam całe masy zjawiły w ostatnich latach). Została mi więc casa particular za 20$.

 

Wstalem około 11. Nie mam zegarka ani budzika więc nie miałem z początku pojecia która jest godzina. Poszedłem w to samo miejsce co poprzedniego wieczoru. Znów musiałem uzbroić się w cierpliwość. „Co ty tu robisz? Dla obcokrajowców jest Viazul” mniej więcej to powtarzali mi inni podróżni. Osób czekających na ciężarówkę bądź okazję było z 200-300 – wszyscy w kierunku Baracoa. Po 3 godzinach ogarnęły mnie wątpliwości, zjadłem z 8 pomarańczy i wypiłem dwie orenżady – wciąż nikt się nie zatrzymał. Do jednego autobusu mnie nie wpuścili (jechał do ośrodka wczasowego Cojobabo). W końcu słyszę jak wołają mnie typki – Amigo! Ciężarówka do Baracoa jedzie. No tak – ale chętnych było więcej niż miejsc. Dałem dwa dolce jednemu hombre, który przekupił z kolei kierowce ciężarówki, któremu musiałem zapłacić 20 peso. Jedziemy. 4 wąskie ławki, rozpadająca się ciężarówka, genialne widoki, słońce, wiatr i morze Karaibskie. Rozmawiam z ludźmi, jest miło i wiem, że za 4 godziny będę w Baracoa. No tak ale bez przygód nie mogło się obejść. W pewnym momencie ciężarówka prawie się wywraca na zakręcie i duża, starsza kobieta ma zapaść. Jedziemy do szpitala. W Imias  przez godzinę czekamy na wieści o niej. Miała zawał. Robi się smutno ale trzeba jechać dalej. Dystans 50 kilometrów pokonaliśmy w 1,5 godziny. Widoki porażające. A ja nawet nie myślałem aby wyjmować aparat z torby. Noc. Jesteśmy na miejscu.

 

Baracoa

 

Maria z dnia na dzień coraz bardziej rozkręca się opowiadając rzeczy o sobie, rodzinie, Kubie, systemie. Maria mieszka wraz z dwiema córkami i mężem.  Co lepsze? Nie ma odpowiedzi. Nie ma systemu doskonałego – wszystkie opinie są  bardzo subiektywne a to za czym kto się opowiada zależy od sytuacji zastanej. Rewolucji dokonują jednostki a cała reszta to ludzka masa. Basta. Maria mówi, że jest lepiej teraz. Pytam – lepiej niż kiedy? – No, lepiej niż przed 1959 rokiem. Maria osobiście nie pamięta tych czasów, wtedy nie było jej na świecie. Teraz jest lepiej. Fidel jest dobry i jako istota ludzka ma prawo się mylić, mówi spoglądając przez okno na dzieciaki bawiące się na ulicy. Co będzie potem? Maria odpowiada, że nie wie. Zresztą jak każdy Kubańczyk z którym o tym rozmawiam. Niektórzy mówią, że będzie dużo gorzej niż jest teraz. Parę razy słyszałem stwierdzenie, że koleje rzeczy po śmierci Brodacza zostały ustawione zawczasu. Wiem jedno – w dniu gdy umrze Fidel Castro wyspa będzie na ustach wszystkich przez długie miesiące. Jak to jest, że tak mały kawałek świata wzbudza tyle emocji wszędzie na świecie? Ludzie nie pamiętają o Kambodży, Wschodnim Timorze, awanturach na Sri Lance, zadymach w Afryce (kto spamięta wszystkie konflikty w Sudanie, Runadzie, Somalii?). Nasza pamieć jest wybiórcza i bardzo fotograficzna. Symbole. Obrazy. Szum informacyjny. Popkultura. Weźmy słynna fotografię zrobioną przez Alberto Kordę – Che patrzy się gdzieś w bok, uwieczniona na milionach grafitti, koszulkach, płytach, zegarkach Swatcha. Żyjemy w epoce symboli – nie każdy zna historię, nie za bardzo wiemy o czym mówił, pisał, myślał. Jest ten jeden Che. Który umarł młodo z karabinem w ręku i inhalatorem w kieszeni. 

 

To wszystko za trudne – komunizm, socjalizm, liberalizm, neoliberalizm, kapitalizm, -izm, -izm, -izm. Żyjemy w czasach izmów. I nic na to nie poradzimy. 

 

Przed 1960 rokiem jedyny dostęp do miasta był od strony morza. „La Farola”  – kręta droga z Cajobabo łącząca Baracoę z resztą świata była jednym z pierwszy osiągnięć rewolucyjnego rządu Castro.  Fale rozbijają się o betonowy brzeg promenady. Wzdłuż morza ciągnie się Maleconie – stoją tylko fotogenicznie zniszczone przez czas i sól morską budynki mieszkalne, szkoła, parę hoteli i knajpek. Życie w miasteczku koncentruje się wokoło parku – tutaj natrafiam na parę sklepów w których nic nie ma, ale stoją przed nimi nieśmiertelne kolejki. Jest także sklep w którym wszystko jest (pralki, lodówki, telewizory), ale nie ma przed nim żywej duszy. Ranem jeszcze przez sen słyszę głosy ulicy. Dzieciaki idą do szkoły, jakieś kobiety głośno rozprawiają, ktoś męczy silnik starego rzęcha, Maria rozwiesza pranie na dachu. Ulice miasta są pełne ludzi do godzin przedpołudniowych, potem robi się zbyt gorąco i czas na sjestę. Trzeba zamknąć urzędy, biura, sklepy i udać się na leżakowanie. Wieczorową porą mężczyźni piją tani rum nad brzegiem morza, grając w domino lub szachy.  Oknem na świat jest telewizor z 3 programami telewizji publicznej, czasem rzucą okiem przez otwarte na ościerz drzwi. Całe rodziny zahipnotyzowane skupiają się wokoło telewizora – ten obrazek zobaczysz w każdy kraju świata o tej porze dnia. W domu gdzie mieszkam, parę miesięcy temu wysiadł telewizor (koreański, Daewoo), jest za to mnóstwo książek, więc kobiety siedzą i czytają. Znalazłem na półce wszystkie dzieła Lenina, Marqueza, Llose, Guevarę i setki innych. To jedna z rzeczy która odróżnia Kubę od innych krajów – wykształcenie. Wszyscy chodzą do szkoły, potrafią czytać i pisać. Nawet z kurwami możesz porozmawiać o teorii wszystkiego, literaturze i fizyce kwantowej. Pytanie – jak korzystają Kubańczycy ze swojej wiedzy? Córka Marii właśnie skończyła uniwersytet w Santiago, kierunek – historia. Teraz nie wie co z sobą począć – może znajdzie pracę w muzeum i będzie oprowadzać zagraniczne wycieczki.

 

Z Camaguey do Trinidadu.

 

– Bartolo? – zapytał człowiek nikczemnego wzrostu 

– Si – odpowiedzialem ledwo przytomny, wyciągajac plecak z bagażnika autobusu

– Vamos.

 

Wsiadłem do rozpadającego się moskwicza koloru taksówkowego (wściekła żółć). Kierowca, równie nieprzytomny jak ja, ruszył na pełnym gazie, aby parę minut później zatrzymać się z piskiem opon w pod kamienicą w centrum miasta. Przez ten czas zdążyłem zarejestrować szerokie i czyste ulice, wspaniałą architekturę i mnóstwo ludzi wracających z sobotniej bibki. 

 

Casa particular na ulicy Independencia to ogromne mieszkanie, z sufitem na wysokości 5 metrów. Ogromne drzwi, mozaikowa posadzka, łuki, trochę kiczowaty wystrój nawołujący do secesji, jakieś lalki z drewna i szmatek, fotele, zwierciadła w rzeźbionych, drewnianych ramach. Czas się na chwilę zatrzymał. Nie mam okna w pokoju, jest natomiast niewielki świetlik. Kamienica została zbudowana w połowie XIX wieku – informuje mnie Senora Dalgis – korpulentna kobiecina, z krótkimi rudymi włosami, taka ciocia, gada jak najęta i dodaje, że 15$ to specjalna cena jak dla mnie (wcześniej dzwoniła do niej Maria z Baracoa) i oczywiście mogę się tu żywić. Testem jest śniadanie, które zawsze zamawiam w casa particular, dobrego śniadania nie zjesz na mieście za cenę 2 dolców. Jeżeli więc śniadanko jest dobre – zamawiam również kolację. 

 

Dwa dobre posiłki dziennie. W czasie dnia przekąszę coś na mieście płacąc szmacianymi i niechcianymi przez nikogo peso – pizza za 7-10 peso, bułka z serem i szynką za 5 peso a do tego refresco (napój orzeźwiający) za pesiaka. Za domową obiadokolację trzeba zapłacić od 4 do 7 $. Z reguły jest zupa z fasoli, brązowy ryż z czarną fasolką (czasem biały dla odmiany), sałatka (pomidory, kawałki rzodkiewki, posiekana kapusta, ogórki), danie główne to kurczak, ryba, czasem krewetki lub też wieprzowina (kurczak i świnka kosztują mniej). Do całości dochodzą chipsy bananowe (czasem cieniutkie jak prawdziwe sztuczne komercyjne chipsy a czasem grube jak ziemniaki). Na deser sałatka owocowa (nieśmiertelne banany i ananas).  W ogóle nie brakuje mi gastrofazoli (czekoladki, orzeszki, cukierki, gumy do żucia) – no hay la mota no tengo gastrofaza. Jeżeli chodzi o restauracje to te naprawde dobre są bardzo drogie a innymi nie warto zawracać sobie głowy, już lepiej wsuwać pizzę i owoce, które są tanie (choć takie sobie – nie duży wybór, zgniłe banany, mandarynki z pestkami, no ale przynajmniej naturalne). Ale są jeszcze paladores – prywatne knajpki działającej na podobnej zasadzie co casas particulares – czyli domowe jedzenie za peso convertible, czasem udaje mi się jednak płacić w moneda nacional (na przykład za 50 peso niezła kolacja w La restaurante Cubanita w Guantanamo). Codziennie płacę za jedzenie i spanie prawie dwa razy więcej niż wynosi przeciętna i oficjalna pensja Kubańczyka. I jako, że jestem obcokrajowcem właściwie taniej mi żyć nie można. Co innego jakby całą kasę brali moi gospodarze. W rzeczywistości większość tej kasy trafia w końcu do rządu. 

 

Spotykam rodzeństwo ze Szwecji. Rum, tucola (podróbka cocacoli), plastikowy stolik w taniej lokalnej knajpce. Są młodzi i bardzo ciekawi świata. Sabina (23) przejechała właśnie przez Amerykę Południową, a swoje ostatnie dwa tygodnie spędziła ze swoim bratem Marcusem (22) na Kubie. Wyspa jak wulkan gorąca do gustu jej jednak nie przypadła. Nie może znieść tego, że Kubańczycy są napastliwi – tu budzi się w niej twarda kobieta, choć jest jeszcze dziewczynką, ale nie cierpi jak się na nią gwiżdże i cmoka – hm… jest zresztą na co ;). Nawet jak dla Szwedów ceny są kosmiczne – właściwie nie ma swobodnego i taniego jeżdżenia tak jak robiła to w Gwatemali czy Boliwii. Kompletnie nie rozumieją tego systemu. W końcu dogadaliśmy się, że jeżeli by przenieść Kubę na północ Szwecji, to cały ten system by się rozpieprzył w drobny mak. Trochę w tym prawdy – klimat, tropiki, ciepło, muzyka, taniec – to jakoś trzyma ludzi. W północnym klimacie, jakby ludzie umierali z zimna (bo brak prądu i zero ogrzewania) nie było by już tak wesoło. Nie można by było siedzieć na ulicy całymi godzinami, roprawiając z sąsiadami. Poza tym jeszcze jedna rzecz. Bzykanie. Jeżeli nie ma mieszkań (ponoć brakuje 150 tysięcy mieszkań na Kubie) i nie ma też bezdomnych, to oznacza, że niby każdy ma dach nad głową. Inna sprawa – ile tak naprawdę tych głów pod jednym dachem się mieści. Przez to ponoć na Kubie jest największy odsetek rozwodów. Całe pokolenia gnieżdżą się w jednym mieszkaniu – nie ma prywaty. Aby kochać się trzeba uciekać w krzaki, w polę, na kamping, na plażę. To teraz wyobraźmy sobie Kubę na północy Szwecji. No i mamy kontr-rewolucję. Nie tylko seksualną. 

 

Niedziela w mieście. Puste ulice. Bardzo gorąco, bezlitosne słońce daje mi się we znaki. Naprawdę nic się nie dzieje. Spaceruję oganiając się od bici-taxi – taksówki rowerowe – coś w stylu hinduskich czy południow-azjatyckich ryksz. Różnica taka, że te tutaj mają grube koła z motocykli i okrągłe samochodowe kierownice. Z jednej strony takie koła mogą wytrzymać większy ciężar, z drugiej strony pedałowanie i kierowanie czymś tak cięzkim wymaga nie lada wysiłku. Camaguey to rowerowe miasto. Kiedyś jeździły tu tramwaje (podobnie jak w Santiago) – pozostałością po nich są szyny tramwajowe w wielu częsciach starego miasta. Teraz niewiele samochodów i autobusów komunikacji miejskiej. Wszyscy zasuwają na rowerach – jak w Chinach. Napotykam też całą masę warsztatów gdzie można zreperować bicykla. Niestety nie udało mi się żadnego wynająć. Na pytanie o wynajem roweru – mąż Senory Dalgis zrobił głupią minę i powiedział, że to niemożliwe. Robię więc sporo kilometrów na piechotę. W Camaguey łatwo się zgubić w plątaninie uliczek. Labirynt nie jest jednak tak skomplikowany, wszędzie drogowskazy i jeżeli zawczasu zna się rozkład miasta nie sposób się zgubić.

 

W poniedziałek ulice pełne ludzi. Szukam internetu – niestety w żadnym z czterech miejsc nie ma łączności z siecią. Kupuję kartę za 10$ – dzwonię do domu. Udaje mi się porozmawiać z mamą i sister 2 minuty i 10 sekund. Co za idiotyzm – przecież produkcja takiej karty to koszt, plastik z chipem, a tu dwie minuty i do śmieci. Nie lepiej zarabiać kasę na rozmować przez łącza internetowe (pc-to-phone), tak jak to się robi w Indiach czy Azji? W ogóle większość usług teleinformatycznych dostępnych jest jedynie w Etecsie. Faxowanie, skanowanie, maile, karty telefoniczne i telefonów, kable, przejściówki. Żeby skorzystać z netu muszę kupić kartę z kredytem minut (60 minut). Jest to karta zdrapka – razem z nią mam login i hasło. Tym samym mogę skorzystać z netu przez na przykład 5 minut. Nastepnym razem jak się połączę – zostanie mi 55 minut etc. Ostatnio przypadkowo znalazłem sposób na omijanie systemu. Po prostu zawiesiłem komputer i następnym razem miałem znów 60 minut (sesja się nie zapisała i tyle). Kombinują również panie z obsługi.  Czasem nie sprzedają kart tylko pytają się ile czasu chciałbym spędzić w sieci. Ja płacę gotówką a one mają jakiś kod który omija logowanie i tyle. 6 euro idzie do ich kieszeni.

 

Przed sklepami pełno ludzi. Wszyscy stoją w kolejkach. To kto pracuje, jeżeli wszyscy w godzinach pracy czekają na towar na kartki, ci bogatsi na towary bardziej luksusowe. Wystawy sklepowe z czasów poźnego PRL – widzę wieżę z CD, która w Polsce w hipermarkecie nie kosztuje nawet 200 zyli, tutaj za 249$. Podobnie z innymi rzeczami. Komputer, laptop, iPod, wszystkie te elektroniczne gadżety to przedmioty pożądania. Szczególnie wśród młodych ludzi. „Jak to jest, że taki turysta ma aparat a ja nie, ja chcę to samo” – myślą tysiące dzieciaków na wyspie. To też nakręca różnego rodzaju zachowania. Nie wierzę w dawanie długopisów dzieciom i drobnych monet ludziom. Rozkręca się przez to żebractwo. Nie w tym droga. Choć zdaję sobie sprawę, że codziennie za każdym razem płacąc za coś, wspieram rząd, który ma w dupie ludzi. Jak to jest, że za transakcję kartą płatniczną muszę zapłacić 11% prowizji ???!!! 

 

Nie wiem jakie są metody rozwiązania tych problemów. Wolny rynek będzie szokiem dla większości. Spotykam na targowisku człowieka. Sprzedaje czosnek i zagaduje mnie. Nic jednak nie chce mi sprzedać, ani ode mnie wyciągnąć (oczywiście większość Kubańczyków taka jest, ale jako turysta ma się częściej do czynienia z tymi co chcieliby cię w jakimś stopniu wykorzystać), jest po prostu ciekawy co ja tu robię. Był w Polsce w 1984 roku. Nie do końca wiem po co, ale myślę, że szkolił się w kopalniach na Górnym Śląsku, potem pracował w kopalniach w Moa, na zachodzie Kuby. „A jak teraz w Polsce? Lepiej?” – „Si, mejor” odpowiadam. Wielu Kubańczyków których spotykam pyta mnie jak w Polsce, jak za granicą. Myślę, że oni po prostu nie wiele wiedzą. Ich wiedza jest szkolna, kontrolowalna, wybiórcza a mózgi wyprane. Pokazuję na laptopie swoje zdjęcia z ostatniego roku. W casach w Santiago a potem w Baracoa. Moi gospodarze oglądali to z dużym zainteresowaniem – ale padały takie stwierdzenia – „o w tych Indiach tacy biedni ci ludzie” „o w tej Japonii to musi być bardzo niebezpiecznie”. Kuba Kubą – a co sądzić o takiej Korei Północnej? To jest dopiero dramat. Choć nie wiemy co tam się tak właściwie dzieje. Przeciekają stamtąd informacje mrożące krew w żyłach – ale traktujemy to jako przerywnik pomiędzy informacją o procesie Michaela Jacksona, politycznych sporach w Polsce a ciekawostką ile włosów rośnie na głowie człowieka i dlaczego czekolada jest szkodliwa a może jednak nie jest. 

 

Mam koszmary. Naprawdę chore sny. Rozmawiam o tym z Anouk z Holandii. Przypadkowo rozwineliśmy temat problemów ze snem. Anouk ma to samo. Nigdy, przenigdy nie miała koszmarów w Holandii – a tutaj codziennie. Moje są wyjątkowo realistyczne – i pojawiają się w nich wątki voodoo, kanibalizmu, zabijania, mordowania, znajomi z Polski, byłe dziewczyny, Kuba, Azja (przede wszystkim Kambodża) – wszystko to miesza się jeden długi serial – mroczny i śmieszny zarazem, czasem nie mogę się od tego oderwać i naprawdę dużo śpię. Nie będę tu nikogo męczył opisami tych snów, a mógłbym to robić, bo o dziwo wszystkie pamiętam. Nie wiem od czego to zależy – podobny klimat miałem w Maroku. Wiązałbym to z ilością słońca i miejscami w których śpię. Nie są to domy z betonu – to stare kolonialne domy – w których wiele osób przyszło na świat i wielu z niego zeszło.

 

Ostatni wieczór w Camaguey spędzam właśnie w towarzystwie Anouk i Basa z Holandii. Wcześniej spotkałem ich w Baracoa. Kolejni przemili ludzie. Spożywamy klasycznie butlę rumu i nawijamy o czym popadnie. Czasem rwę się do cudzoziemców, aby chwilę porozmawiać po angielsku – całe dni jednak jestem sam albo nawijam po hiszpańsku z Kubańczykami – ale większość rozmów jednak kończy się na tym „może przyjacielu byś mi pomógł, kupił, dał” albo „mi amor, zrobie ci laskę tu i teraz za 10 $” (tu i teraz to park w którym roi się od turystów, ludzi, policji i innych jineteras). Już mi się nie chce o tym pisać. Ileż można. Wkurwiam się jednak, że tak jest. I wiem, że to wcale nie jest ich wina. Bo to wina tych przeklętych cyklistów… (oraz masonów, żydów, komuchów, pedałów, astronautów i w ogóle wszystkich innych co mają krzywy nos i więcej szczęścia niż rozumu).

 

O 1.10 w nocy wskoczyłem w bci-taxi i udałem się na dworzec, aby wsiąść w ten sam autobus, którym przyjechałem do Camaguey.

 

– Bartolo? – oto znów pojawił się człowiek nikczemnego wzrostu 

– Si? Como estas amigo?

– Suerte, buen viaje – i  klepną mnie w plery z mocą o jaką bym go nie podejrzewał 

 

Zasnałem tym razem bez problemu. Nad ranem dojechałem do Trinidad.

 

Trinidad. Czyli Trójca. Tylu turystów na Kubie w jednym miejscu nie widziałem. Nic się właściwie nie dzieje. Miasto zawalone zdjęciami Che, na uliczkach sprzedaje się kapelusze i fatalaszki, wypasieni i wypakowani murzyni sprzedają fałszywe cygara, inni próbują pchnąć monety i banknoty z Che (te same dostaniesz w banku jak sie postarasz). Starsze kobiety, dzieciaki, pomarszczeni faceci proszą o jedno peso (ma się rozumieć, że convertible). 

 

Wieczorem znów polazłem do Casa de la Musica. Cepelia kubańska dla białasów, w kółko rżnięte kawałki z Buena Vista, wykonane w stylu: „jesteśmy kubańska kapela więc nie ważne, że rzęzimy, turysta i tak to łyknie”. Siedzę na brukowanych schodach, mnóstwo ludzi, wycieczek, par identycznie ubranych w zestawy podróżnicze Columbia albo NorthFace. Część karkołomnie próbuje wdrożyć w tańcu to co się w dzień w szkołach salsy nauczyli. Chrzanie szkoły tańca. Za 30 dolców nawet mnie nikt nie nauczy. Taniec trzeba mieć we krwi, a ja nie mam (wolę rytmy bujające i chillujące). Kubańska muza do słuchania miszcz, ale to tańca ja nie czuję. Za szybko, za dużo techniki i mniej swobody. Krok, w kółeczko, gibas i wygibas. TO COŚ mają mieszkańcy wyspy od urodzenia. Oni tańczą nawet w kolejkach. A nie biali co przez 3 dni się uczyli. Bo tak wypada. Bo się jest na Kubie. A Kuba to taniec. Bo tamto i siamto. 

 

We wszystkich knajpach cepeliowe misterium. Na scenie pocą się murzyni, biali przy stolikach klaszczą i kupują super drogie mojito (które równie dobrze można sprzedawać za grosze, ale wszędzie cena 2$). Gdy przysiada się do mnie jeden Kanadyjczyk z Quebecu i zaczyna nawijać o raju na ziemi i o tym jak tu wspaniale. Koleś przyjeżdża do co roku na 6 miesięcy. Kocha Kubę, bo Kuba to nie McŚwiat. No i wchodzimy w konflikt. Jak zaczynam prostestować, że to nie tak, że to wszytsko na odwrót. On wyzywa mnie od amerykańskich kapitalistów. Większość turystów najchętniej wszystko by zatrzymała tak jak jest. Koleś mówi, że tu powinno tak być zawsze, bo przecież to najbardziej kręci zachodniego czy kanadyjskiego turystę. Wyspa skansen. Bardzo egoistyczne podejście do sprawy. Choć ubawił mnie jednym. „Kosztuj synu, kosztuj, bo tego nie będziesz miał nigdzie”. No i może racja. Nie jestem tu aby walczyć o coś, ale aby wkręcać klimat i dobrze się bawić (chociaż tak sobie się bawię, bez dobrego towarzystwa nie ma zabawy). A wychodzenie na siłę gdzieś po imprezach gdzie wydajesz fortunę na to aby się totalne zwarzyć wydaje mi się być nie na miejscu. 

 

Rano postanowiłem coś zmienić w swojej sytuacji. Potrzebowałem lepszego miejsca do pracy i relaksu. Mój pokój to cela z małym niewygodnym łóżkiem. Za 15$ można mieć z całą pewnością coś lepszego. W Trinidad mnóstwo miejscówek, więc po śniadaniu wybrałem się w poszukiwaniu lepszej chaty. Trinidad pełne jest starych domów, z ogromnymi pomieszczeniami, tarasami na dachu, patios. Wlazłem do paru – ale to nie było to. W końcu jest. Właściciel jest malarzem i fotografem. Albo był kiedyś. Dom przepiękny. Mam pokój na poddaszu, z ogromnym łóżkiem. Dom pełen zakamarków, jest ogród. No i mam 3 sąsiadki z boku, z którymi się na rumowy wieczór na dachu umówiłem. 

 

Zostanę tu parę dni. Pożyczyłem rower i zabiorę się za eksplorację okolicy. Obudziłem się w podłym nastroju – teraz już znacznie lepiej. Pogoda się lekko popsuła. Gęste, szarobure chmury wiszą nad miastem. Oby w końcu spadł deszcz.

 

RELIGIA

 

Skończyły się święta na Kubie. Nieoficjalnie można je obchodzić na Kubie od 1998 roku, czyli mniej więcej od wizyty papieża. Przed rewolucją około 85% Kubańczyków należało do kościoła katolickiego, lecz około 10% regularnie chodziło do kościoła. Po 1959 roku rzeczy przybrały inny obrót. Władze kościelne mocno związane z poprzednim reżimem i klasą średnią opuściły Kubę. Na wyspie pozostali księża protestantcy, bardziej związani z biedotą. Przez całe lata rząd Castro wspierał, lub w inaczej ujmując, nie przeszkadzał w praktykowaniu Santerii – która jest mieszanką starych, tradycyjnych wierzeń z Zachodniej Afryki (gdzie Hiszpanie mieli źródło niewolników) i religii katolickiej. Przez lata czarni niewolnicy podkładali swoich bogów pod świętych katolickich, podobnie jak czynili to Haitańczycy (voodoo) czy też Indianie w Ameryce Południowej. Siermiężny katolicyzm chyba im do gustu nie przypadł, więc zgrabnie go wymiksowali, dodając tam trochę rytmu, serca, krwi i czarów. 

 

W 1985 roku brazylijski ksiądz (nazwisko) przeprowadza wywiad z Castro z którego wykluwa się książka „Fidel i religia”, co jest kolejnym krokiem w postępujących zmianach. 13 lat później wizyta papieża (co Castro bardzo sprytnie wykorzystał – powołując się w przemówieniach na papieża, który potępił oczywiście blokadę Kuby). Oczywiście z okazji wizyty Castro wypuścił z pierdla więźniów politycznych (aby potem zamknąć kolejnych). Dostałem emaila od siostry, która w telewizji widziała relację z obchodów świąt na całym świecie. W migawce z Kuby padło stwierdzenie, że świąt się nie obchodzi. Kolejna bzdura. Podobnież jak w artykule pani Bikont w GW, gdzie do wielu rzeczy można się przyczepić. Między innymi do tego, że nie da się płacić w pesos cubanos, że internet nie istnieje lub nie da się korzystać, że nie da się jeździć autostopem, mógłbym z łatwością podać przykłady nie tylko moje, ale także mieszkających tu Kubańczyków, które w 100% podważają to co napisała pani Bikont. Mam wrażenie, że ona to tego pierdla koniecznie trafić chciała, robiąc więcej reklamy samej sobie i GW (lubię bardzo Wyborczą i jest to jedyny dziennik jaki czytam w Polsce, ale czasem przesadzają) a z drugiej strony narobiła problemów ludziom z którymi się kontaktowała. Nie wydaje mi się aby tak naprawdę były trudności z literaturą na Kubie – poza tym ludzie mają w dupie książki, bądźmy szczerzy – im brakuje wolnej telewizji, radia i internetu, a książek to swoją drogą. A tak naprawdę to kluczem do wszystkiego jest szybki, tani i niezależny Internet (i ten laptop za 100$ z wifi, o którym ostatnio było głośno). Telewizja zawsze będzie stronnicza, poza tym TV się kończy – Internet, Internet, Internet – w tym największa szansa. Ale trzeba czasu.  Cała ta walka o wolność, o demokrację. Sam nie wiem. Wydaje mi się to wręcz nie możliwe w Ameryce Łacińskiej. Historia się powtarza i jak tylko padnie legenda Castro wraz z jego śmiercią najbardziej stracą i tak ci którzy rewolucję najbardziej poparli – czyli biedni, czarnoskórzy, bezrobotni, chłopi – przede wszystkim ci ze zachodu Kuby. Ci co kombinują już teraz, poradzą sobie znakomicie na wolnym rynku. Jednocześnie powstaną ogromne różnice w społeczeństwie, jak we wszystkich innych krajach Ameryki Łacińskiej. 

 

Wracając do świąt. Otóż choinki stoją, msza w kościele się odbyła, ludzie mieli dzień wolny od pracy, sklepy wypełniły się bardziej niż zwykle towarami (tym samym dłuższe kolejki). Tak naprawdę to ważniejsze dni dla Kubańczyków to 16 grudnia – dzień świętego Lazaro (czyli Babayu Ale). O Santerii chciałbym napisać więcej, ale chyba już brak czasu, aby zrobić materiał. Wybrałem się do Regli (promem za pesiaka na drugą stronę zatoki). Tam rządzą babalao, do których ludzie udają się po poradę. Niestety bez kontaktów jak mówię nic nie zdziałałem. Odwiedziłem tylko kościół – klimat voodoo zaiste – czarna Madonna, portrety czarownic, lalki, ołtarzyki, niesamowita rzecz. 

 

Jeszcze jedna rzecz. Cały ten szum związany ze świętami. Tak naprawdę święta dla mnie to dobry czas aby się spiknąć z rodzinką i nic nie robić a najlepiej to gdzieś wyjechać olewając calą tą skomercjalizowaną tradycję. Jeszcze jeden pretekst aby jeszcze więcej kupić niepotrzebnych rzeczy. Plastikowe Mikołaje, elektroniczne Jezusiki, nerwówka, korki w mieście, umieranie z przejedzenia, w kółko co roku powtarzane te same czcze życzenia, morze wódki i 12 potraw lub 66 jak kto woli. Wszystko pięknie ale ja się na to nie załapuję. Choć ławo mi pisać, stąd, z tropików, z wysp morza Karaibskiego. No tak ale kto nie lubi  prezentów?

 

Najpiękniejsza dziwka na świecie.

 

Hawana jest jak podstarzała kobieta lekkich obyczajów. Kiedyś piękna, seksownie ubrana, z wdziękiem poruszająca się ulicami, z niezłym tyłeczkiem i sterczącymi cycuszkami. Pożądana przez wszystkich. Dziś pod grubą warstwą makijażu nałożonego niedawno, kusi, mami, przyciąga, kłamie, oszukuje, wciąż świadoma swojego piękna. Które jednak przeminęło. Wciąż się ceni, choć wie, że koniec bliski.

 

Desperackie próby ratowania wydają się być syzyfową pracą. Miasto wygląda tak jakby właśnie skończyła się tu jakaś wojna. Jakby właśnie zamilkły działa z okrętów wojennych stojących w zatoce. Jakby właśnie piraci spalili i splądrowali pół miasta a amerykańskie lotnictwo właśnie zakończyło naloty dywanowe. Psikus historii – Hawana właściwie nigdy nie ucierpiała poważnie podczas różnych wojen. Malecon – słynna promenada prawdopodbnie wzięła na siebie pierwszy ogień. Architektoniczne mięso armatnie. Potem grzyb zjadł miasto. Tropikalne powietrze, brak remontów, pozoranctwo i prowizorka, brak kasy, no i chyba jeszcze ciągnąca się legenda miasta grzechu, gdzie ludzie poprzedniego systemu wraz z Amerykańską mafią bawili się na całego – miasto grzechu jako symbol tamtej epoki miało być zniszczone. Historia zatoczyła koło. Jest tak samo, same same but different. Zamiast mafii, mamy skorumpowany rząd pobierający straszną kasę od kanadyjskich, hiszpańskich i niemieckich inwestorów. „Teraz wszystko jest pod kontrolą” – jedno z większych kłamstw. Dziwki znów wyległy na ulicę, pojawiły się też dzieciaki, które za loda z copelii zrobią innego loda niemieckiemu turyście. 

 

Pod rękę, w parach, w grupach, w oklarach przeciwsłoneczych, dobrych butach lub sandałach, w strojach wyjściowych na kolację za 30$, gdzie nie ma tych barbażyńców sprzedających cygara. Turyści kontemplują, podziwiają, grzeją pyszczki w słońcu na Plaza Vieja, wzdychają ach i och. Pełen romantyzm i hajlajf. Część starej Hawany błyszczy. Dosłownie część. Kawalątek. Wieczorową porą jest naprawdę przepięknie, jakby nie spoglądnąć czasem w podwórko to można nie mieć świadomości totalnego rozpadu. Wystarczy jednak 10 minut piechotą na zachód bądź południe, aby trafić do innego świata. Tam widzimy prawdziwą Hawanę. Rozsypały się puzzle, teraz trudno je pozbierać. Każdego roku około 300 budynków obraca się w ruinę. W wielu miejscach widziałem robotników siedzących na kupie kamieni. Za nimi sterczały kikuty znakomitych niegdyś przykładów architektury kolonialnej. Wycieczki z Verdaro wpadają tutaj na jeden dzień i dosłownie widzą to co mają zobaczyć. Przewodnik nie pokaże im syfu innych dzielnic. Poprowadzi ich wzdłuz Obispo, na jeden z tych wspaniałych odrestaurowanych placyków gdzie kapele zarzynają materiał z Buena Vista Social Club. Ile razy słyszałem wczorajszego wieczoru Chan Chan albo Dos Gardenias? 

 

Rozmawiam z Gladys u której mieszkam w Hawanie (nielegalna casa particular, dzięki czemu płacę mniej). Jest muzykiem, a ściany jej domu wypełniają dziesiątki obrazów różnych lokalnych artystów. Siedzę przy stolę wraz z jej rodziną (nie będę wchodził w szczegóły, nie chciałbym robić im problemów, na Kubie nie wolno przyjmować turystów w domach prywatnych nie mając odpowiedniej licencji, bez bulenia rządowi). Namiary dostałem Carmen z Anglii, Gladys gości tylko ludzi z polecenia, parę dni w miesiącu, aby nie robić sobie kłopotów. Zawsze jest z tego dodatkowa kasa (oprócz tego co przysylają jej synowie mieszkający w USA). Otwarcie krytykuje Fidela i cały ten burdel – zresztą w Hawanie nie trudno spotkać takich ludzi. Jednego wieczoru siedząc w Cafe Paris spotykam Roberto – bębniarza w kapelce. Zwiedził pół świata, bzyknął kobiety wszelkich narodowości (czym od razu mi się pochwalił – typowy macho-chacho), widział Czesława Niemena w 1982 roku, mieszkał w Dubaju. Teraz jest nauczycielem perkusji i jakoś z tego żyje. Bez zahamowań nawijał o systemie i jego słabościach. I oczywiście nie wie co będzie dalej. Choć oczywście wspomniał coś o Jankesach, tych przebrzydłych karłach kapitalimu co najprawdopodbniej będą panoszyć się wszędzie. I tak źle i tak niedobrze. 

 

Ostatni dzień roku. 1 stycznia kolejna rocznica zwycięstwa nad dyktaturą Batisty. Rewolucja ma się ponoć dobrze – z billboardów spogląda Fidelito „Vamos Bien” – ponoć jest wzrost gospodarczy, ludzie nie głodują i jest więcej w sklepach. To fakt – ludzie na pewno nie głodują. Jedzą w sam raz zapewne i nie grozi im śmierć z przejedzenia jak w USA czy innych krajach McŚwiata. Zrobiłem ze 20 kilometrów na piechotę – cały Malecon, potem w stronę Uniwersytetu i powrót przez Centro Habana do Habana Vieja. Padam ze zmęczenia. Hawana – miasto ze snów, jedno z najciekawszych, najpiękniejszych, najbardziej fotogenicznych jakie w życiu widziałem – najpiękniejsza kurwa na świecie. 

 

Na Kubie nic nie jest czarne albo białe. Jak 50% społeczeństwa to mulaci czyli mixtura czarnego i białego w różnych proporcjach – wszystko tutaj to jeden wielki melanż. Mix ekonomiczny i społeczny. Świat wartości nie jest jeden, wszystko jest wielopoziomowe, skomplikowane i niejednorodne. Miesiąc to za mało. To właściwie nic. Jeżeli ktoś poleciał do Veradero i mówi że był na Kubie to się po prostu myli. Obserwując innych podróżnych – myślę, że rowerem przez Kubę to byłby strzał w dziesiątkę. Na pewno potrzeba czasu na początku na przyzwyczajenie się do realiów. Język na pewno też pomaga. No i chyba nie można się bać ludzi – w tym przypadku na Kubie łatwo wpaść w skrajności. Od natrętnych typów z którymi ma się do czynienia już pierwszego dnia po wspaniałych bezinteresownych ludzi – którzy oczywiście narzekają, że nie jest łatwo – ale dobrze się czują we własnej skórze i widać, że potrafią www nieźle zabawić. 

 

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii common life i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.