Gdy nie ma netu, mozliwosci zrzucenia zdjec, napisania swobodnie tekstow to trafia mnie szlag. To znak ze jestem kompletnie uzalezniony od sieci…
Zreszta nie wazne…
Sytuacja na Kubie jest schizofreniczna (napisalem nawet na laptopie tekst ale nie jestem w stanie go wrzucic tylko moge przepisac na nowo siedzac w kafejce za 6 euro za godzine)…
Pierwsze dwa dni mnie powalily – doslownie i w przenosni. Upal, rum w tanich barach (za normalne peso jak odkrylismy z lukaszem), kilometry zrobione uliczkami starej Hawany – mistrzostwo swiata. Przekomarzanie sie z naganiaczami – przypominam sobie hiszpanski i wiem ze z dnia na dzien coraz lepiej mi idzie.
Potem przychodzi kac. Widzisz rozpadajacy sie swiat wspanialych ludzi. Kolejki, kartki, sklepy gdzie nic nie ma i za to NIC trzeba placic w peso convertible (stratattata – wczesniej peso rownalo sie dolarowi, ktory slabnac przestal byc przedmiotem pozadania a jego miejsce zastapilo euro). Cos za cos. Na szczescie sa rzeczy ktorych nigdzie na swiecie nie znajdziesz. Takich kobiet, takiej muzyki, plaz, architektury.
W glowie mam straszny chaosm (co widac po tym co teraz w dwie minuty napisalem)- Wszystko to co przeczytalem, a teraz zobaczylem nie sklada sie w jedna calosc. Jednego dnia ide ulica i wszystko jest pieknie a drugiego widze jak wszystko to gnije i umiera. No i ludzie – jedni kompletnie bezinteresowni, pomgaja ci na kazdym kroku a drudzy staraja sie wszystko z ciebie wysssac…
Jestem juz w Santiago de Cuba na drugim koncu wyspy. Dociagne do Baracoa a potem bede bardzo powoli cofal sie do Havany.
Zdjecia ma lukasz.com ale ciec jeszcze mi ich na serwer nie wrzucil. Przepraszam ze nie bede odpowiadal na maile, ani wrzucal zdjec. Raz na tydzien moze jak sie uda. Sytuacja po prostu jest inna…
Na ulicy fiesta. Dzis sobota, w kazdym miejscu miasta rozbrzmiewa muzyka – od son po hip hop. Nie ma co – trzeba robic zdjecia… i wchlaniac to wszystko.