PLAYA BLANCA

Znalazlem sie w miejscu gdzie CZAS sie nie liczy. Tryb zycia wuregulowany jest wraz z przybyciem nowych ludzi , lodzi, wschodami i zachodami slonca, przyplywem i odplywem. To wszystko. Przykladowo – kolacja codziennie o zachodzie slonca – ryba, ryz, salata, piwo.

I wcale nie jest to wyspa. To tylko skrawek ladu, wystarczajaco oddalony od cywilizacji, aby mozna bylo uznac go za WYSPE. To PLAYA BLANCA (BIALA PLAZA). Dostac mozna sie jedynie lodka badz tez promem, przekraczajac rzeke na rozklekotanej ciezarowce, pelnej tubylcow. Siedzialem tak, na pace, pot sie lal i lal sie tez olej z peknietego worka z rybami, usmiechniete czare twarze wokolo mnie, reggae KOLEDY (!!!) i wesoly kawalek o Osama bin Ladenie (dudniacy rytm i glos reggaemuffina).

Dluga plaza, WIELKI BLEKIT, rafa koralowa, 200 czarnoskorych mieszkancow, paredziesiat palm i niezliczone lisciaste, rozlozyste drzewa dajace przyjemny cien.

Pobudka o wschodzie slonca, kawa, kokos, lezakowanie, zdjecia, na chwile chwila zapomnienia w podwodnym swiecie, aby powrocic na zalazna sloncem plaze. Poza tym oganialem sie nie tylko od wrednych much i komarow – tez od kolesi probujacych wciasnac ci wszystko co sie da.

Nie ma elektrycznosci, slodkiej wody, prysznica, nie ma lozka, jest tylko hamak z moskitera, nie ma sklepow, telefonu, internetu. NIC NIE MA, albo jest wszystko.

Czytam ksiazki. HI FIDELITY (Wiernosc w Stereo, Nick Hornby). Swietna sprawa, wczesniej lyknalem po polsku, ale nawet w ichnim jezyku czytalao sie wybornie, spokojnie w jeden dzien. Druga rzecz to CHASING CHE (SLADAMI CHE badz w innym tumaczeniu W POGONI ZA CHE). Patrick Symmes ruszyl na motocyklu sladami Che Guevary. Wyborna rzecz, z niezlym tlem poltyczno ekonomicznym. Ale tez rzecz o zwyklym niegdys czlowieko, co stal sie REWOLUCJONISTA.

To taki maly raj na ziemi. Mozna sie wylaczyc, co z radoscia zrobilem. Dawno juz nie lezalem na plazy. PUSTEJ PLAZY. Patrzac w gwiazdy.

Az zasnalem…

* * *

A propos POLITYKI i znienawidzonego atykulu ktory wlasnie przeczytalem…. Zamieszanie klasyczne. Glosy oburzenia, krzyk i harmider, zgielk i paranoja. Mozna to bylo oczywiscie przewidziec i wcale sie autorce (autorce?) nie dziwie, ze spartolila profesjonalnie robote i teraz pewnie pochlipuje (chlip? co tam u ciebie stary?) z cicha przygnebiona gniewem pisarzy-grafomanow-blogowiczow. Co bys nie napisal bedzie zle. Piszesz o blogu – zjawisku – i chcac nie chcac wsadzac wszystkich do jednej szuflady: wiolke, adomasa, chlipa, bscibziolka.blog.pl, minimala pschola, onananistow, wierszokletow, prorokow, masonow, skinow, nauczycielki, zwyklych lobozow majacych dostep do sieci, dyslektykow, mnie, moja siostre ( na szczescie kochani rodzice bloga nie prowadza), magdale-pisarke-prawdziwa, gejow-ukrytych, sekretarke szefa, nocnego stroza i niesmiertelna krysie jande, ktora juz nie jest akorka, jesy wybitna blogowiczka. I CO MAMY??!! KOCIOKWIK. Nikt nie jest jednakowy. Wystawianie opinii wszytskim na bazie 5 pamietnikow cybernetycznych to blad, ktory moze autora artykulu kosztowac zycie. Poza tym dziennikarze w wiekszosci nie stosuja metody Stanislawskiego, jak De Niro czy Dustin Hoffman – nie beda prowadzic bloga przez miesiac aby potem o nim pisac.

Jak powstanie atykulu ktory zadowoli wszystkich bez wyjatku – prawdziwy dupowlazacy knot, skasuje bloga i wraz z nim samobojczo caly blog.pl (hhehe…). Zreszta swego skasuje niebawem – albo przynajmniej zawiesze – huhhuh. nasza zima zla uhuhua – ale nie dla mnie…

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii americana i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.