DENVER
Jak zwykle obiecuje sam sobie, że zrobię zapiski z tego, co widzę. Reality bites, wiadomo – i właściwie nie było kiedy. Albo jechałem, albo łaziłem, robiłem zdjęcia, a w międzyczasie spałem. Więc sporo tych „złotych myśli”, które wpadły mi do głowy, już gdzieś się rozmyło – rozpuściły się w intensywnych dniach, gdzie jedno miejsce wchodziło w drugie, wybory w Polsce mieszały się z demonstracjami w USA. Akurat ruszyły w dzień moich 49. urodzin.
Zacznę od Denver, bo odkopuję właśnie zdjęcia. Od Kolorado też dawno temu zaczęła się moja przygoda w USA. I raczej będzie tu o obrazkach, nie o polityce – bo na tym się nie znam. Choć, każdy widzi jak jest.
Ameryka dryfuje w stronę monarchistycznej militarnej dyktatury pomarańczowego klauna. Serio, największa bananowa republika obu Ameryk. A D. „Chaos” Trump chyba inaczej nie umie. Daje ICE jakieś matematyczne zadania w stylu „3000 zatrzymanych nielegalnych dziennie”. Przypomina mi się ten film „Un día sin mexicanos” – nie jest to wybitne kino, ale wbija jedną rzecz: co by się stało, gdyby z dnia na dzień zniknęli wszyscy Latynosi z Kalifornii.
Ameryka jest zbudowana na emigrantach – i teraz odcina te cegły, które ją w ogóle trzymają. Zabija własne fundamenty. Ale dobra – są mądrzejsi ode mnie, nie będę tu się rozwodzić.
Tylko zostawię to jako notatkę: alt-right to chaos zbudowany na supremacji białych, zalany kościelnym, ortodoksyjnym sosem. I tak sobie myślę, że wystarczy wypowiedzieć te nazwiska jak zaklęcia: Trump, Le Pen, Putin, Orban, PiS, Netanjahu… i już wiadomo, w jakim świecie się budzimy.
COLORADO
Było to właściwie robienie zdjęć przez okno, typowa fotografia samochodowa, mój ulubiony rodzaj obok fotografii rowerowej, znanej też jako kolarstwo romantyczne.
Lepsze od streetu, bo szybciej się ucieka.
Najwięcej mam prostej drogi utopionej w amerykańskim landszafcie. Potem dużo przez boczne okno. Część z latającego statywu, zwanego dronem – nim też uczyniłem parę zdjęć globusów. Do tego jeden analog, długa lufa 70–200 i średni format z ringflashem. Czyli znów inna konfiguracja aparatów i obiektywów niż ostatnio.
Colorado. Trochę jakbym wrócił na stare śmieci. Zasuwam najpierw Interstate 70, przepiękną, wielopasmową autostradą, która wspina się, i w pewnym momencie wjeżdżam do tunelu Eisenhower–Johnson Memorial, w którym wciąż jadę pod górę. I w środku tego tunelu położony jest najwyższy punkt autostrady – na 3400 m n.p.m.
Rzadkie powietrze, śnieg na przełęczach, meksykański obiad w Leadville – najwyżej położonym miasteczku w USA. Stopklatki, wspomnienia, Crosby, Stills, Nash & Young, Fleetwood Mac & Woodie Guthrie. Robię pętlę przez góry – dalej do Aspen, a potem powolny zjazd w stronę Grand Junction. Nagle znikają świerki, a zaczyna się dolina rzeki Colorado.
I kolejny świat. Temperatura skacze z 4°C do 37°C.
Pustynia.
UTAH
Pomimo że USA coraz bardziej zamienia się w plan filmowy „Civil War”, widoczki wciąż wspaniałe, auta coraz większe (przynajmniej w tych bardziej westernowych częściach kraju), benzyna droższa, a filtr polaryzacyjny kręci na pół cały kontynent.
Utah dalej wygląda jak ta Ameryka z tych cool starych filmów, takich jak „This Is No Country for Old Men” czy „Natural Born Killers”, a nie dystopii o końcu świata czy szalonych dyktatorach przejmujących sterowanie globem. Wystarczy dobra ścieżka dźwiękowa. Pomimo eSIM z Holafly dostarcza mi nielimitowany internet, żeby sobie swobodnie gadać, słuchać muzy czy podcastów, to i tak przez większość pustyni, przez którą jadę, poza autostradami nie ma zasięgu. Na szczęście można pisać SMS przez satelitę w razie czego, kiedy wędrujesz zadupiami. Ta usługa jest darmowa w USA, Meksyku i w Kanadzie.
Czyli jestem zupełnie online i jadę sobie z nawigacją, i bez żadnych problemów skręcam sobie, gdzie mi się podoba – swoboda działania w zniewoleniu byciu w sieci cały czas. Kiedyś, żeby z tych Stanów zadzwonić do Polski, to była taka możliwość dzięki prepaid cards sprzedawanym pod koniec lat 90. właściwie wszędzie. W sklepie kupowało się kartę za 5, 10, 20 dolarów. Na odwrocie był PIN, a z przodu obietnica: „Tanie rozmowy do Polski”. W domu dzwoniło się na numer dostępowy, wbijało kod, potem numer do kraju: 0048 i dalej. Automat mówił, ile masz minut, i jazda. Głos często przerywany, czasem echo, ale za 10 dolców rozmawiałem z rodzicami przez godzinę. To było tanie, bo calling cards omijały standardowe taryfy operatorów i wykorzystywały hurtowe trasy połączeń – least cost routing. Tak się łączyło świat w latach 90.
Jechałem sobie przez porzucone miasteczka poza trasą parków narodowych. Takie „Wristcutters” na podstawie książki Kereta. Świat wyprany z kolorów, kurz, słońce, prawie 40°C. Śpię w Moab, oazie na pustyni. Przyjemne miejsce, mekka outdoorowych klimatów. Na drugi dzień kręcę się po okolicy, a potem przez Helper – stare kolejowe miasteczko – i melduję się wieczorem w Vernal. Poczucie pustki, Dinosaur Inn, wielkie betonowe dinozaury gapią się na przejeżdżające pickupy.
SALT LAKE CITY
Pięć dni z widokiem na ogromny parking, który zajmował prawie całe okno na wprost. Chyba że leżałem – wtedy widziałem Kapitol, wieżowce i świątynie Mormonów. Salt Lake City. Pierwszy raz byłem tu w październiku 1998, jadąc autobusem z Seattle przez Idaho i SLC do Flagstaff. Autobus miał godzinną przerwę na stacji Greyhound (dziś to wspólna sieć z Flixbusem), więc mogłem przejść się po mieście. Mam tylko jedno dziwne zdjęcie z białą, strzelistą wieżą świątyni Mormonów. I niewiele więcej. Chyba wtedy przetrwanie i dotarcie do celu były dla mnie ważniejsze – miałem ze sobą cztery filmy i starą Minoltę X-300s.
Chyba wtedy to miasto mnie nie wzruszyło. Potem przyjechałem tu po latach robić zdjęcia – i też na pierwszy rzut oka nie było efektu „wow”. Ale na to miasto trzeba spojrzeć z góry. Przepięknie ulokowane na skraju pustyni, między zaśnieżonymi szczytami pasma Wasatch a Górami Oquirrh, tuż obok słonego oceanu – Wielkiego Słonego Jeziora. Warto pojeździć po dzielnicach złożonych z samych małych domów, zjeść śniadanie w Park Café, wyskoczyć do Park City, polizać jezioro, pośmigać hulajnogą po centrum.
Kilka tematów i miasto nagle wydaje się wspaniałe – i całkiem spoko do życia. Sprawia też wrażenie bezpiecznego – choć statystyki pokazują, że przestępczość jest tu wyższa od średniej krajowej. Poza tym SLC rządzone jest przez ekipę oficjalnie bezpartyjną, choć raczej powiązaną z demokratami. Trochę taka wyspa w morzu mormońskich rednecków – bo reszta stanu Utah to dość twarda konserwa.
A samo SLC to też świetna baza wypadowa w góry. Śnieg długo tu zalega – znika tylko na chwilę w sierpniu, by we wrześniu czy październiku znów przykryć szczyty. Generalnie: przylatujesz do Denver albo Las Vegas, robisz road trip do SLC przez parki i inne klimaty niż w Nowym Jorku czy LA – i zaczynasz patrzeć na USA trochę inaczej.
SLC – DEATH VALLEY
Parę dni „business meetings” w SLC i znów w drogę. Ambitnie ustalona trasa właściwie kazała nam siedzieć w aucie i jechać każdego dnia od rana do nocy. Ruszyliśmy rano dobrą ekipą: @ababinek, @panmaciekczarnecki, @wojtekbuczek.
W okolicach Provo szybko odbijamy z I-15 na 89. Przejechanie przez Utah, zatrzymując się tylko na chwilę – czasem na siku, zdjęcie, taco, kawę – to zbrodnia. Wszystko na wschód od I-15 to niekończące się możliwości: nieprawdopodobne formacje skalne, kaniony, małe miasteczka. Spokojnie można jechać dwa tygodnie i nie mieć dość. Bryce, Zion, Capitol Reef, Snow Canyon.
W tych dniach czytam „Głębokie Południe” Paula Theroux, który powoli jeździ po południowych stanach, odwiedza stare plantacje i stacje benzynowe, snuje rozmowy w miejscowych knajpkach i salonach fryzjerskich. Ogrom pracy i czasu poświęcony na niespieszne rozmowy o bardzo trudnych tematach. My z nikim rozmów nie snujemy – chyba że między sobą. Nie ma przestrzeni na big talk, tylko small talk przy kupowaniu kawy albo burrito.
Golden hour to wjazd do Las Vegas. Absurdalny betonowy wytwór na środku pustyni. „Las Vegas” – czyli „łąki” – kawałek zielonej oazy na pustyni Mojave, dość szybko stał się przystankiem w drodze z SLC i Wschodu USA do Los Angeles. Ropa, pociągi, woda, wielka tama na rzece Kolorado, tysiące ludzi w poszukiwaniu pracy, a potem i rozrywki. W ciągu 40 lat – z niczego i pod wpływem wielkiego kryzysu, prohibicji, a potem popkultury, Elvisa, Sinatry, neonów, szybkich ślubów, mafii i hazardu – LV staje się potworem hedonizmu na skalę światową.
Odstawiamy @wojtekbuczek do hotelu w LV i w składzie trzyosobowym dojeżdżamy już po ciemku do Shoshone – wioski na skraju Doliny Śmierci.
DEATH VALLEY
Droga pusta, popękana, wijąca się przez krajobraz, który wydaje się bardziej snem niż rzeczywistością. Światło mleczne, miękkie, zakurzone. Tablica przy drodze informuje beznadziejnie, że next services 72 Miles.
Zabriskie Point. Furnace Creek. Badwater. Miejsca jak z filmu, w którym nikt nie gra. Przyczepy, które zostały na zawsze. Stare auta z otwartymi drzwiami, zaparkowane jakby ktoś wysiadł tylko na chwilę. Niewielu turystów, temperatura rośnie szybko powyżej 40C.
Wyjeżdżając z Doliny Śmierci, wyrasta mur szczytów pokrytych śniegiem wyrastających na 3000 mnpm. W linii prostej do Sequoia National Park jest ponad 100km. Niestety góry Sierra Nevada są nieprzejezdne – trzeba jechać dookoła, nadłożyć setki kilometrów, aby zobaczyć największe drzewa na ziemi.
SEQUOIA NATIONAL PARK
W końcu. Nigdy wcześniej nie było mi dane zobaczyć ten prastary las największych drzew na ziemi. Wcześniej drogi zamknięte, pokryte lodem, albo brak czasu. Tym razem się udało.
Ruch, szmer języków, ludzie z całego świata. Wydeptana trasa prowadzi w dól. Co chwila ktoś się zatrzymuje, robi zdjęcie, rozkłada ramiona, próbuje wirtualnie objąć pień, który ma ponad 11 metrów średnicy.
General Sherman nie jest najwyższe. Nie jest najstarsze. Ale jeśli zsumować wysokość, obwód i objętość drewna – to właśnie ono jest największe. Żyje od około 2200 lat. Rośnie nadal.
Wokół inne sekwoje. Nieco mniejsze, ale też olbrzymie. Spalone od dołu, niektóre puste w środku, jak katedry po pożarze.
Zapada zmrok. Zasuwamy samochodem krętymi drogami w kierunku Fresno. Jeszcze wcześniej próbujemy ogarnąć nocleg w parku. Brak miejsc. Podejmujemy decyzje, że pociśniemy te 350 km do Monterey. Nad Pacyfik dojeżdżamy o północy.
Na drugi dzień ciśniemy przez Big Sur, HWY 1 przepiękną trasą nad oceanem. Mgła, tropikalna roślinność i … zamknięta droga. Musimy się wycofać i wrócić na główną autostradę i objechać Big Sur od wschodu. Lecimy do Santa Barbara gdzie mamy ostatni nocleg w USA.
CALIFORNIA
Wyszła mi trochę relacja z podróży — właściwie nie miałem takiej intencji na początku, ale jakoś się do kupy zebrało. 13 dni w USA to chyba mój najdłuższy wyjazd od roadtripa po Florydzie w 2012 roku. Patrząc na dzisiejszą sytuację na świecie, podróż po USA w czerwcu 2025 to trochę jak podróżowanie po Bawarii w 1933 roku. Piękne góry, dobre piwo i takie tam. Ciekawe, jak długo w PL będziemy się jeszcze na to wszystko gapić, wcinając popcorn. Chyba tylko rewolucja w Iranie, USA, Rosji, zamach na dyktaturę w Korei i obalenie partii komunistycznej w Chinach, sfinalizowane sceną samobójstwa Netanjahu w kiblu na weselu swojego syna, może nas uratować. I ponowne przeliczenie głosów.
Jedzie Stańko, From the Green Hill, a ja nadal gapię się w piksele. Bo to naprawdę przenosi gdzie indziej, jak się wyłączyć z tych newsów, które tak naprawdę mają znaczenie dla tego, jak wygląda nasze życie. A, kurwa, tego się już nie odzobaczy.
A może tak naprawdę po prostu będzie tak, jak będzie — ale inaczej.
Wrzucam ostatnie 20 zdjęć z USA — Kalifornia w locie, przez okna samochodu, szybki spacer nad oceanem, ostatni wieczór w Santa Barbara w meksykańskiej knajpie — i sayonara, U S and A.