Tokyo beybe…

Prom do Hachihoke jest znacznie większy niż ten z Aomori do Hakodate. Parę
pokładów, sale zbiorowe i prywatne. Udało mi się bilecik kupić za cenę noclegu
(3650 jenów) ale i tak koszt dzisiejszej jazdy wyniósł mnie 10000. Strach pomyśleć
gdybym tak się cały czas poruszał. Prawdopodobnie nie było by mnie stać. Pociągi i
autobusy na trasie (jaką zrobiłem autostopem) Tokio – Sapporo – Kushiro – Kawayu
– Utoro – Sapporo – Tokio kosztowałyby mniej więcej – 80000 jenów czyli prawie
2500 zeta. Samolot tyle samo, lub odrobinę więcej.

 

Prom przybił do wybrzeży Honsiu o 4:15 rano. Półprzytomny szedłem portową ulicą
w stronę autostrady, znów intuicyjnie, nie wiedząc dokładnie jak się wydostać na
Tohoku Expressway w stronę Tokio. W końcu znalazłem kierunkowskaz na
autostradę. Zrzuciłem plecak i zanim zdążyłem zamachać, zatrzymały się dwie
kobiety, które widziały mnie na promie. I tym samym znalazłem się na właściwiej
drodze.

Stałem przez 1,5 godziny, bezskutecznie, aż w okolicach godziny szóstej zostałem
porwany przez młodocianych cyklistów z Hochinnohe. Chłopaki i dziewczyny do
Sendai na zawody rowerowe jechali choć na sportowców nie wyglądali. 420 km do
godziny 11 przed południem zostało zrobione, więc pojawiła się szansa na dotarcie
dzisiejszego dnia do Tokio. Ekipa cyklistów poruszała się dwiema furkami, ja
siedziałem w wozie wraz z Masataką, Katsuhiro, Tsuyoshi i Yasuhiko. Chłopaki
spoko ziomy, choć komunikacja językowa trudna, ich angielski był odorbinę lepszy
niż mój japoński, wiec dużo gestykulacji i machania rękoma. 3 godziny spałem jak
zabity, właściwie nie pamiętam co się działo, wiem że się zatrzymywaliśmy, wtedy ja
zostawałem w vanie rozkładając się na tylnym siedzeniu, aby 15 minut później wrócić
do spania na siedząco, obijając sobie czaszkę o szybę.

 

I tym samym miałem tylko 300 kilometrów do Tokio. Następnie zrobiłem około 100
kilometrów dwoma pojazdami – ze starszym Japończykiem a potem dosłownie 10
kilometrów na duży parking z innym. Tam utknąłem na dwie godziny, przemokłem
całkowicie stojąc w kapuśniaczku, szczękając zębami liczyłem na szansę dotarcia do
Tokio. I stało się. Tutui podrzucił mnie aż pod stację superszybkiego pociągu i kupił
mi bilet do Ueno w Tokio. Powinienem odmówić, ale prawdopodobnie obraziłbym go
śmiertelnie.

5 godzin później.

Maaaasakra. Zderzenie z tokijską rzeczywistością było jak uderzenie młotem 5-kilowym w czoło. Pociąg był… jedno słowo jest na miejscu – zajebisty. 300 km/h i w godzinkę byłem na Ueno w Tokio. Na jednej ze stacji połączyłem się na minutę z wifi, aby ściągnąć mało pocieszające maile – wszystkie guesthousy (tanie), które zarezerwowałem (trzy na wszelki wypadek), były zabukowane aż do 18 lipca. Dupa. Wbijam się jednak do KhaoSanTokyo na Ueno – bo wiem, że tam jest net i można odsapnąć od deszczu, który ma padać przez najbliższe 5 dni (więc parę planów poszło się…). Tam się okazuje, że zero wolnych łóżek. Obdzwaniam 5 innych hoteli, które na moją kieszeń są – no i nic. Ale dostaję maila (wcześniej wysłałem zapytanie) z T House Tokio – jest miejsce, wpadaj chłopie. Pędzę więc do Shinjuku, potem zmieniam linię i około 21 jestem na miejscu. Hotel pełen typów, piją piwo, gadają jak nakręceni, a w kanciapie siedzi Jay z Ghany, menadżer. Afrykański chill roztoczył się wokoło. I może jutro będę miał robotę foto (odpukać?). Zapłaciłem za 3 noce – 2900 za noc i mogę pójść spać.

To był wariacki dzień. I dokonałem niemożliwej rzeczy – autostopem 800 kilometrów w jeden dzień. Yo!

 

Ten wpis został opublikowany w kategorii common life i oznaczony tagami . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.