Miesięczne archiwum: lipiec 2005

tokyo tokyo

 

Opublikowano travel | Otagowano ,

Tokyo beybe…

Prom do Hachihoke jest znacznie większy niż ten z Aomori do Hakodate. Parę
pokładów, sale zbiorowe i prywatne. Udało mi się bilecik kupić za cenę noclegu
(3650 jenów) ale i tak koszt dzisiejszej jazdy wyniósł mnie 10000. Strach pomyśleć
gdybym tak się cały czas poruszał. Prawdopodobnie nie było by mnie stać. Pociągi i
autobusy na trasie (jaką zrobiłem autostopem) Tokio – Sapporo – Kushiro – Kawayu
– Utoro – Sapporo – Tokio kosztowałyby mniej więcej – 80000 jenów czyli prawie
2500 zeta. Samolot tyle samo, lub odrobinę więcej.

 

Prom przybił do wybrzeży Honsiu o 4:15 rano. Półprzytomny szedłem portową ulicą
w stronę autostrady, znów intuicyjnie, nie wiedząc dokładnie jak się wydostać na
Tohoku Expressway w stronę Tokio. W końcu znalazłem kierunkowskaz na
autostradę. Zrzuciłem plecak i zanim zdążyłem zamachać, zatrzymały się dwie
kobiety, które widziały mnie na promie. I tym samym znalazłem się na właściwiej
drodze.

Stałem przez 1,5 godziny, bezskutecznie, aż w okolicach godziny szóstej zostałem
porwany przez młodocianych cyklistów z Hochinnohe. Chłopaki i dziewczyny do
Sendai na zawody rowerowe jechali choć na sportowców nie wyglądali. 420 km do
godziny 11 przed południem zostało zrobione, więc pojawiła się szansa na dotarcie
dzisiejszego dnia do Tokio. Ekipa cyklistów poruszała się dwiema furkami, ja
siedziałem w wozie wraz z Masataką, Katsuhiro, Tsuyoshi i Yasuhiko. Chłopaki
spoko ziomy, choć komunikacja językowa trudna, ich angielski był odorbinę lepszy
niż mój japoński, wiec dużo gestykulacji i machania rękoma. 3 godziny spałem jak
zabity, właściwie nie pamiętam co się działo, wiem że się zatrzymywaliśmy, wtedy ja
zostawałem w vanie rozkładając się na tylnym siedzeniu, aby 15 minut później wrócić
do spania na siedząco, obijając sobie czaszkę o szybę.

 

I tym samym miałem tylko 300 kilometrów do Tokio. Następnie zrobiłem około 100
kilometrów dwoma pojazdami – ze starszym Japończykiem a potem dosłownie 10
kilometrów na duży parking z innym. Tam utknąłem na dwie godziny, przemokłem
całkowicie stojąc w kapuśniaczku, szczękając zębami liczyłem na szansę dotarcia do
Tokio. I stało się. Tutui podrzucił mnie aż pod stację superszybkiego pociągu i kupił
mi bilet do Ueno w Tokio. Powinienem odmówić, ale prawdopodobnie obraziłbym go
śmiertelnie.

5 godzin pó?niej.

Maaaasakra. Zderzenie z tokijsk? rzeczywisto?ci? było jak uderzenie m?otem 5 kilowym w czó?ko. Poci?g by? … jedno s?owo jest na miejscu – zajebisty. 300 km/h i w godzink? byłem na Ueno w Tokio. Na jednej ze stacji po??czy?em się na minut? z wifi aby ?ci?gn?? ma?o pocieszaj?ce maile – wszystkie guesthousy (tanie) które zarezerwowa?em (trzy na wszelki wypadek) by?y zabukowane a? do 18 lipca. Dupa. Wbijam się jednak do KhaoSanTokyo na Ueno – bo wiem, że tam net i można odsapn?? od deszczu który ma pada? przez najbli?sze 5 dni (wi?c par? planów posz?o si?…). Tam się okazuje, że zero wolnych ?ó?ek. Obdzwaniam 5 innych hoteli które na moj? kiesze? są no i nic. Ale dostaj? emaila (wcze?niej wys?a?em zapytanie) z T House Tokio – jest miejsce, wpadaj ch?opie. P?dz? wi?c do Shinjuku, potem zmieniam lini? i oko?o 21 jestem na miejscu. Hotel pe?en typów, pij? piwo, gadaj? jak nakr?ceni, a w kanciapie siedzi Jay z Ghany, menad?er. Afryka?ski chill roztoczy? się w oko?o. I mo?e jutro b?d? mia? robot? foto (odpuka?). Zap?aci?em za 3 noce – 2900 za noc i mog? pój?? spa?.

To by? wariacki dzie?. I dokona?em niemo?liwej rzeczy – autostopem 800 kilometrów w jeden dzie?. Yo!

 

Opublikowano common life | Otagowano

utoro

Na pierwszy rzut oka Utoro rzeczywiście wydawało się miejscem zapomnianym przez wszystkich (oprócz japońskich turystów i nowożeńców). Półwysep Shiretoko (na którym leży Utoro) w języku Ainu oznacza ni mniej ni więcej „koniec świata”. Wulkany, klify, niedostępne zatoki, wszystko wygląda na nie ruszone. Czasem aż do sierpnia na szczytach górskich leży śnieg, a czasem nie topnieje wcale i utrzymuje się przez cały rok. 

Dojechałem do Utoro w niedzielę wieczorem. Dwie szybkie okazje autostopem z Kawayu, a na miejscu nie miałem w gruncie rzeczy pojęcia do będę robił. Postanowiłem więc nie robić nic i poczekać. Czasem przydaje się rzut monetą, albo kośćmi – czasem wystarczy zdać się na intuicję. Poszedłem więc w lewo, choć mogłem w prawo jak i do tyłu a w opcji było także pod górkę. Po drodze wstąpiłem do pierwszego lepszego sklepu pytając o raida house. Chuda Japonka z wystającymi zębami była tak przemiła, że zadzwoniła gdzie trzeba, a właściwie 200 metrów dalej do Cafe Fox. Miejsce okazało się domem dla ekipy pracującej na miejscu, a także biurem turystycznym, knajpą, kafejką internetową i domem dla podróżnych (easy raiderów). 

Dokonałem właściwie przesłuchania dziewczyny za kasą. Ruda odpowiadała posługując się całkiem przyzwoitym angielskim – co ile kosztuje, gdzie i jak, zapytałem się jeszcze gdzie tu można owoce morza i rybkę skonsumować. Odpowiedź znajdowała się 10 metrów dalej w knajpie Pana Tanedy.

Taneda – kakkoi rybak

Zasiadłem więc u Taneda-san. Właściwie już zamykał, ale zdołałem zamówić rybkę (koniec końców zjadłem 2, ośmiornicę, krewetki i inne tam). Gadka szmatka – Taneda kumaty człowiek, po angielsku rozumiał, więc na migi i w mieszance  japońsko – angielskiej ucięliśmy sobie pogawędkę przy browczyku, morskich robakach i gumowych oktopusach. Doszło do wymiany wizytówek – a ja nieśmiało zapytałem czy mogę się z nim wybrać na połów w nocy. Taneda zastanawiał się i zastanawiał i chyba nie wiedział co powiedzieć (poznaję już ten stan u Japończyków – zażenowanie i wstydliwy uśmiech) – ale dogadaliśmy, że ja robię zdjęcia a on może sobie wydrukować i powiesić w knajpie (która została otwarta tydzień temu). Wypiliśmy jeszcze po jednym Asahi i umówiliśmy się na 1:15 w nocy.

 

Cafe Fox

Powróciłem do Cafe Fox. Zamówiłem kawę i usadowiłem się z laptopem przy piecyku, bo strasznie piździło. Okazało się, że jest hotspot, ale zanim zdążyłem cokolwiek wbić w firefoxie dosiadł się koleś w kurtce z napisem Cafe Fox. 3 minuty później siedziałem przy stoliku z Kantoro i całą ekipą z Foxa. Pokazałam im foty na laptopie, Kantoro podrapał się w rozczochraną łepetynę, szeroko uśmiechnął i rzekł „a może porobisz też fotki dla nas na rejsie, w zamian za piwo i wieczorną kolację, przez okres jaki tu zostaniesz?”.  Nawet mi nie przyszło do głowy aby odmówić. Ojciec Kantoro – Masta (ładne imię) jest właścicielem całego biznesu. Ma dwie łodzie Fox 1 i Fox 2. Pierwsza pływa na krótkiej trasie, aż do wodospadu, rejs trwa godzinę i kosztuje 3000 jenów. Drugi lisek robi 3 godzinny rejs aż do końca półwyspu za cenę 8000 jenów. Codziennie robią ze 3 kursy, wieczorem więc jest czas na piwko i rozmowy przy stole. Kantoro pracuje do końca sezonu a na zimę wyjeżdża do Nowej Zelandii. Nie po to aby pracować, podróżować szlakiem Władcy Pierścieni, czy pływać na desce. On tam jeździ aby pić, bo akurat jest lato i trenuje swój angielski (bardzo dobry). Na tej samej łodzi pływa również jego brat Dzodz (nie wiem dokładnie jak się pisze) a mniejszym liskiem steruje jeszcze jeden ziomuś (z 4 razy się pytałem jak ma na imię, pamięć moja niestety zawodna) – ten natomiast był niezłym wariatem. Generalnie parę następnych wieczorów spędziliśmy na melanżowaniu (czy jest jakieś nowe słowo zamiast tego?).

12 godzin na łajbie

W nocy nie spałem. Przerzucałem sajty, pracowałem na kompie. Ubrałem wszystko co miałem ciepłego (czyli nic) i zszedłem na dół. O 1:15 zjawił się Taneda, punktualnie, z zapuchniętymi oczami, rzucił mi kurtkę i gumiaki (niestety były za małe) więc zostałem w trampkach. Wypompował wodę z łodzi, a potem zasiadł u steru, zapuścił wszystkie urządzenia, radar, gps, autopilota (ustawiał w komputerze kierunek i łódź płynęła sama). Oprócz niego na łodzi był jeszcze Nakamuri-san i dwóch młodziaków z farbowanymi włosami. Widać, że pracują razem od dawna, bo zasuwali jak dobrze naoliwiona maszyna. Zaczęli od zwijania starych lin i sieci, następnie zatrzymali się na ściągniecie tych co zarzucili poprzedniego dnia. Tylu różnych morskich dziwadeł nie widziałem – bardzo szybko je wyciągali i segregowali w dużych plastikowych pojemnikach. Czego tam nie było? Homary, krewetki królewskie, kraby, ślimaki, kalmary, ośmiornice, ryby mniejsze i większe, manty, koniki morskie i sam nie wiem co. W każdym razie było mnóstwo stworów. 

Około godziny 8 poczułem, że słabnę. Tuż po śniadaniu – znakomite, ryż, owoce morza, surówki, zupa miso – schowałem się w niewielkiej dziurze pod pokładem i zasnąłem słuchając POE – przez co śniły mi się jakieś polskie klimaty, dopóki nie coś zaczęło lać mi się na głowę. Poza tym huśtało niemiłosiernie  i dobrze, że nie jestem podatny na choroby morskie. Spałem dwie godziny, uderzyłem się z płaskiej w twarz parę razy, wypiłem kawę mrożoną i wylazłem z nory. Rzuciło mnie o ścianę i o mało co zmyłoby mnie z pokładu – byliśmy za półwyspem, 15 km od Wysp Kurylskich – jedyna pociecha, że słonko świeciło inaczej było by krucho. Próbowałem robić zdjęcia, niestety nie za wiele, słona woda błyskawicznie pokrywała cały aparat. 

O 13 wróciliśmy do Utoro. Taneda tego dnia zarobił 500 dolarów na czysto. To był dobry dzień. A ja uciąłem komara na 4 godzinki.

Morskie opowieści rzadkiej treści

Rano obudził mnie Kantoro, wręcz wykopał mnie z łóżka, nie musiałem się ubierać bo spałem w ubraniu, założyłem czapę na łeb, chwyciłem kawę i polazłem za grupką turystów na łódkę. Szare niebo, fale, huśtawka jeszcze gorsza niż poprzedniego dnia. Nie sądzę aby turyści byli szczęśliwi, wydając 8000 jenów za słoną kąpiel. Chyba, że widok niedźwiedzi na brzegu wynagrodził im niedogodności – wyciągnęli swoje aparaty i kamery i poczęli rejestrować. Ja nie miałem jak, brak obiektywu 600mm – bo niedźwiadki były zbyt daleko. Cóż zrobiłem jakieś szity, ale i tak byli zadowoleni – cóż można pstrykać na takim rejsie? Wodospady, skały, ludzie na łodzi i morze. Nuda panie, morska nuda.

Popołudniu przeładowałem magazyn z napojami i pomogłem przy kolacji, która jak zwykle była znakomita. Dzień zakończyła wizyta w onsenie w 5 gwiazdkowym hotelu – mieliśmy wejściówki za friko. No i tyle. 

Piszę te słowa jadąc autobusem na przystań promową. Dziś był dzień antyautostopowy. Jutro jednak zaczynam o 4 rano z zamiarem dotarcia do Tokio w jeden dzień.

Opublikowano travel | Otagowano , ,

z utoro przez abashari, bihoro, sapporo do tomakomai

Cel prosty – dosta? się jak najszybciej do Tokyo.
Utoro – było pi?knie, zimno i inspiruj?co – zmykam jednak do sapporo a potem do tokyo – trza się przenie?? w ciep?e miejsca… znów autostop, dos?ownie za godzin?

Abashari – dupa jasna, wciaz pada deszcz, m?oda para na podrózy po?lubnej podrzuci?a mnie z Utoro, ale trudno wyjechac i zasz?o s?o?ce… w mroku nikt nikogo nie zabiera…

Par? godzin pó?niej…

utkn??em w bihoro… na szczęście okaza?o się ?e nie zamykaj? poczekalni dworca wi?c przespa?em z 4 godziny na wygodnej ?awce. Jest 6 rano, 2-3 pobudzaj?ce kawy i ruszam dalej na zachód… mam nadzieje dojecha? dzi? do przystani promowej aby pop?yn?? nocnym promem na Honshiu…

czuj? się jakbym nie ?y?… haha

PS.
ju? prawie wsiad?em w nocny autobus do sapporo (za 5000 jenów – nie było gdzie spa? a to chyba dobre rozwi?zanie – przespa? się w busie) niestety nie było miejsc… chwilę potem znalazłem na ulicy 20000 jenów w dwóch papierkach, prawie umar?em ze szcz??cia, po powtórnym sprawdzeniu 20000 zamieni?o się w 2000 :)) i tak nie?le …

Nast?pnego dnia…

Well well…

A jednak autobus. Cel u?wi?ca ?rodki. Aura marna, wci?? zimno nie ma co – trzeba szybko na po?udnie…

Spa?em jak zabity w megaluksusowym autobusie za 5000 jenów. Obudz?em się w Sapporo. Teraz coś trzeba zje?? i dotrze? do nocy do Tomakomai – o pó?nocny jest nocny prom na Honsiu.

Opublikowano common life | Otagowano

utoro blues…

 

a tu par? zagubionych zdjęć z sapporo

 

Opublikowano common life | Otagowano , , ,

Na łowy

Pierwsza ofiara :) gigantyczny robal morski, którego potem zjad?em

Ta ryba nie udaje ona naprawd? nie ?yje

Kolejny potwór morski, jego zalet? jest, że jak tylko umrze, można wsuwa? na surowo :)

Nimfoma?sko-zofilsko-nekrofilskie klimaty, jest już 3 rano właśnie wschodzi s?o?ce a ja nie spa?em i gadam bzdury

Nakamuri-san i jego pomocnik zasuwali jak małe japo?skie samochodziki…

Spa?em przez godzin? pod pok?adem, obudzi?em się jak zacz??o hu?ta?, par? mil morskich od Wysp Kurylskich…

Taneda wyp?ywa codziennie – ma 500 dolców zysku na dzień ze sprzeda?y morskich ?yj?tek…

Hu?ta?o do zrzygania – a w tle majaczy?y ?niegi…

 

Opublikowano common life | Otagowano

Utoro

Człowiek z wypasionej furki MG z 1971 roku za 2 miliony jenów – czyli Ken (haha) by?y model (!!!) a teraz programista i obje?d?acz samochodów – testuje hamulce na specjalnych torach – zabra? mnie z Kawayu a? do Shari, sk?d zlapa?em stopa a? do Utoro.


Ju? w Utoro. Te miejsce to Koniec ?wiata w j?zyku Ainu. Niedaleko są wyspy Kurylskie.

Taneda, uraczy? mnie 2 rybkami, kalmarami i krewetkami a w nocy p?yn? z nim na po?ów pod wyspy Kurylskie. Jutro zdjęcia.

Mieszkam w Cafe Fox – 500 jenów za pokój, super ludzie, wifi – g?upi ma szczęście, ka?dego dnia dobrze się dzieje…

 

Opublikowano common life | Otagowano

Source Rock Festival Kawayu 05

Wczorajszy dzień zaskakuj?cy w ca?o?ci. Rano znów obudzi? mnie dziadek, w?ciek?em się bo chcia?em się wyspa? a ten znów to samo – burkn??em coś spakowa?em graty i sie wynios?em. W planie by? autostop do Shiro nad morze – zrobiłem dos?ownie par? kroków a tu uderzy?a mnie ?ciana muzyki. Okaza?o si?, że o 13:00 zaczyna się Source Rock Festival Kawayu 05 – same alternatywne bandy ze wschodniego wybrze?a Hokkaido. By?a przednia zabawa, nowi ludzie a dzi? już niedziela i w końcu wyjade z Kawayu …

 

Opublikowano common life | Otagowano

autostopem przez galaktykę

W telewizji Top Gun w którym Tom Cruise gadający po japońsku zabija radzieckich wrogów  a ja zabijam wirusy, których się naściągałem wieczorem. 

Dobrze mi, dziś właściwie się za bardzo nie ruszyłem. A jutro chyba pojadę dalej. Miasto. Ja chcę do miasta. Jestem miejskim zwierzęciem i mam w nosie ładne widoczki. Jutro jest Live8 w Tokio, ale nie zdążę – chyba, żebym wydał całą kasę na superszybki pociąg z Sapporo albo samolot z Kushiro – ale chrzanić to. Bjork już widziałem wcześniej – i choć wiem co tracę nie zdecyduję się na ten wariacki krok. Myślę jednak, że za 3-4 dni będę w Sapporo a potem szybko na południe do ciepełka. I więcej czasu w miejskich dżunglach gdzie aż roi się od tematów, ludzi i abstrakcyjnych sytuacji. Tokio, Osaka, Kyoto, Hiroshima i tak dalej. Może nawet dotrę na Okinawę?

Autostopem przez galaktykę.

Wizyta w Japonii to nie jest wyjazd za granicę. To wczasy na innej planecie, w innej galaktyce. 

Język

Japoński to po japońsku „nihongo”. Właściwie naukowcy do końca nie są pewni korzeni języka – prawdopodobnie ma dużo wspólnego z dialektami tureckimi i mongolskimi a także powstawał pod dużym wpływem chińskiego i koreańskiego. Pomiędzy XVI i XIX wiekiem kupcy europejscy oprócz syfilisu i innych zabawnych chorób przywieźli także parę słów które weszły do codzinnego japońskiego. Oczywiście w wieku XX nastąpiła głęboka amerykanizacja kultury i tym samym na toaletę mówi się toyre, na silnik enjin, na penisa penis, telewizor to terebi, love hotel to rabuhoteru i mógłbym tak długo wymieniać. Chodząc po Tokio pewnego wściekłego deszczowego poranka, niewyspani insomniacy (ja i lca), wymienialiśmy japońskie słowa, które znamy. Lista była imponująca: judo, harakiri, seppuku, kamikaze, karaoke, bonzai, sake, aikido, ninja, jakuza, suszi, orgiami, tsunami, wasali, gejsza, sumo i kupa innych. Potem jak wyruszyłem w drogę miałem mnóstwo czasu na naukę – wcześniej do iPoda załadowałem sobie Japanese-Pimsleur (pierwszy unit) i powoli, z lekkim zdziwieniem, zacząłem przyswajać. Gramatyka prosta, dwa czasy jedynie (przyszły można wyrazić za pomocą teraźniejszego), wymowa prosta, żadnych intonacji jak w chińskim, wietnamskim czy tajskim – tylko się uczyć. Trudniejsza sprawa z czytaniem – słowa pochodzenia chińskiego zapisuje się w kanji (taki sam alfabet jak chiński) w połączeniu z japońskim alfabetem hiragana i katakana (w nowoczesnym japońskim występuje ponad 2000 znaków kanji, natomiast 46 znaki w hiraganie odpowiadają sylabom – w sumie w różnych kombinacjach możemy używać aż 100 znaków; co do karakany – używa się jej aby opisać wszelkie słowa zapożyczone z innych języków – proste prawda? hehe). Czytanie więc sobie odpuszczę – na szczęście w sprzedaży są komiksy (mangi) bez słów – tylko z obrazkami:):)

Mam więc nadzieję, że za miesiąc będę choć odrobinę mówił po japońsku i cokolwiek rozumiał.

Oprócz Nihongo (którym posługuje się prawie 130 milionów ludzi na całym świcie) w Japonii używa się również Ainu (na Hokkaido i Sachalinie w Rosji) oraz Ryukyuan na Okinawie (południowa tropikalna wyspa, bardzo blisko Tajwanu). 

Kible
Znów inna planeta – podgrzewane sedesy, wbudowane komputery, gadające spłuczki, regulowana moc strumienia wody podmywającej odbyt, zaawansowane bidety – generalnie raj co przepadają za lekturą i długim ketonowaniem w toyre.

Automaty

Sprzedaje się w nich wszystko – napoje, lodowatą bądź gorącą kawę, browary, szlugasy (cała Japonia jara jak lokomotywa, a średnią życia mają jedną z najdłuższych na świecie), hotdogi, czekoladki, chrupki, kondomy, części komputerowe, komórki, karty sim, pornosy i komiksy – w Japonii jest największa ilość automatów na świecie – są dosłownie wszędzie, nawet w miejscach gdzie człowiek pojawia się z rzadka (może niedźwiedzie na Hokkaido też zakupują rybne chipsy w automatach?)

Opublikowano travel | Otagowano ,

Kawayu. Hokkaido

Dziś leniwy dzień. Ulice miasteczka puste, niewiele osób, same dziadki w pickupach i turyści. Spało mi się wybornie. Lecz o 7 rano (!!!!!) przyszedł dziadek – właściciel raida hausu. Upierd okropny – szurał, stukał i szeleścił, w końcu zapukał do mojego pokoju – zapłaciłem mu z drugą noc, ale właściwie nie o to mu chodziło – pokazał mi mapę z jeziorem i zakreślił kółko paluchem – spacerek pogoda-san. Powiedziałem mu, że nic z tego, ja muszę spać, dziadek zignorował mnie i wygonił do innego pokoju, aby wywietrzyć z bąków pokój w którym spałem. Nie powinienem się wściekać, ale chciałem sobie jeszcze pospać. Ten nie dał jednak za wygraną, chodził i stukał, ścierał kurze – chyba nie ma co robić za bardzo  i wziął sobie do serca wysprzątanie wszystkich pomieszczeń. W końcu się ulotnił. Niestety nie zdołałem już zasnąć – czas zrobić pranie. Nie ma o czym pisać właściwie – wioska podobna do Breckenridge albo Winter Park w Colorado – już o tym wcześniej wspominałem. Samochody z napędem na 4 koła, hotele, centra konferencyjne, wypchane niedźwiadki i cały ten szajs. Doskonałe to miejsce aby popracować odrobinę. W kolejce czeka jeszcze mnóstwo innych rzeczy – zaległe Indie, Kambodża (niestety zgubiłem jedną z taśm), Wietnam, tuktukiem przez Chiny.

Opublikowano travel | Otagowano , ,