Archiwa tagu: gobi

Gobi

Poniedziałek

Opuszczam UB. Wynajalem za 30 dolarów za dzień terenowego vana hyundai starex i kierowcę o tybetanskim imieniu Tseren. Ma 43 lata, od 18 roku życia jeździł wielkimi ciężarówkami po bezdrożach i stepach. Wygląda na spoko gościa choć ma kamienna twarz Takeshi Kitano. Jako tłumacz i ogarniacz jedzie ze mną Seke.

Unstiin Khiid (Ash Monastery). Trzy czarne kruki siedzą w ruinach lamaickiego monastyru. Drepczemy w kurzu po ruinach kompleksu budynków. Kości zwierząt, czaszki kozłów i obciete kopyta susza sie w morderczym słońcu.

Wspinamy sie po belkach pod dach świątyni. Seke rzuca mimochodem ze to dobrze ze komuniści rozpieprzyli feudalno lamaicki system, który tak naprawdę brał od miejscowej ludności. Takie jego zdanie. Koleś jest anty wszystko – anarchista, wanna-be Indianin – nienawidzi Przewalskiego, który w XIX wieku „odkrył” Takhi – dzikiego konia stepów Mongolii. Ponoć to „odkrycie” przyczyniło się do prawie całkowitej zagłady gatunku. Ale to bardzo ciekawa postać. Trudno o tak dobrego kompana i przewodnika a właściwie łącznika pomiedzy mną a lokalna ludnością. Pewnie gdyby nie Junior & Olusia i poznana przez nich Tuya musiałbym sobie poradzić inaczej. A tak od 2 tygodni przebywam jedynie w towarzystwie lokalesow.

Już dawno zjechalismy z głównej asfaltowej drogi, która i tak kończy się kilkadziesiąt kilometrów za UB.Kępy trawy. Pojedyncze osady jedna na 10 km majaczy na horyzoncie. Zdechła krowa przy drodze. Niefortunnie akurat tutaj zatrzymujemy się aby oddać co nieco.

Wiatr i kurz. Słońce i pustka

Jesteśmy jedynym statkiem na pustyni, ktora była kiedyś morzem.

Opuszczamy suchy step. Teraz tylko zwir, kamienie, piasek i Nic.

You like it ? – pyta Seke

I like – odpowiadam – I like nothing around

Kopalnia wegla – dziś wygląda na opuszczona. Kiedyś komunistyczna potem sprywatyzwana po 1990 roku. Kobieta u której zatrzymaliśmy się w gościnie mówi ze teraz przyjeżdżają chińscy robotnicy aby kopać węgiel rękami – mongolskie bieda szyby.

Suszone mięso – innego o tej porze roku w jurtach nie miałem okazji spróbować. Wiosna rodzą się młode a reszta musi nabrać masy – w lecie zacznie się ucztowanie natomiast jesienią przygotowania do zimy.

Zachodzi słońce. Chyba się zgubilismy lekko. Od jednej jurty do drugiej jest czasem 20 km.

Krajobraz nuzacy i monotonny. Jeden jedyny raz spostrzegan jedno zielone drzewo rosnace przy studni. Kępki trawy, krzaki, piach, kamienie po horyzont. Coraz więcej dwugarbnych wielbladow.

Samochód rzuca coraz bardziej. Kamienisto – zwirowa droga robi sie coraz węższa, choc kierowca naprawdę nieźle daje radę. Zatrzymujemy się w jurtach i pytamy o drogę. Zachodzi słońce, potem pustynny monochrom. Aż przychodzi noc. Pył w płucach, coraz bardziej kaszle. Aparaty zawijam w plastykowe worki.

W pewnym momencie widzimy swiatlo. W okolo dziury siedza ludzie. Kopalnia złota – nielegalna, więc wydobywają rękoma i za pomocą prostych narzędzi i tylko pod osłona nocy. Wśród nich Afro-mongoł , owoc związku afrykańskiego studenta i mongolki. Ludzie którzy nielegalnie wydobywają recznie zloto nazywani sa „ninja”.

Wtorek

Dalanzadgad – stolica prowincji Omnogov. Zakurzone, całkiem spore miasto. Dojeżdżamy po 1 w nocy. W ciemności z daleka mami nas czerwony swietlny szyld Bayan Gobi Hotel. Wbijamy się do skromnego pokoju. Tseren zasypia w ubraniu. Ja jestem tak zmęczony ze nie moge zasnqc, wyciągam z plecaka rozpadajaca sie książkę „podróż do zrodel czasu”, wydanie z 1988 roku, kupione na dworcu w Katowicach. Dzieło Alejo Carpentiera wciąga mnie tak bardzo, ze odplywam dopiero po godzinie. Śnie o dżungli, oceanie i Ameryce Poludniowej ….

Rankiem sniadanie w gospodzie. Czterech typów przy sasiednim stoliku opróżnia litr wódki – dobrze rozpoczęty dzień. Tseren opowiada historyjki z czasow trzyletniej sluzby w wojsku. Koty, bicie, picie i pomiary korytarzy zapalkami. Nastepnie zalatwiamy zakupy, internet, stację benzynowa. Jedziemy do parku narodowego Gurvan Saikhan.

Celem jest Yolyn Am gdzie znajduje się lodowy kanion. Nie jest to może to czego sie spodziewałem – ale parokilometrowy spacer wśród skał, po lodzie to czysta przyjemność.

Zaliczamy pierwsza katastrofę samochodowa – na wertepach pęka wzmocnienie podwozia. Na szczęście całkiem niedaleko mieszka kumpel Tserena z wojska. Ostroznie jedziemy do obozu, aby zreparowac hyundaia. Z zachodu idzie piaskowa burza. Wiatr coraz silniejszy widoczność żadna. Dzisiejszy plan to dojechać do obozu przy diunach. 150 km – moze się uda.

Parę godzin później

Zapomniałem jak kończą się spotkania z kumplami z wojska. Tseren z ziomkiem znikają gdzieś, w poszukiwaniu „narzedzi” a może „instrukcji obsługi do poczytania”. W każdym razie wracają szczesliwsi. szybko naprawiają brykę, jedziemy w odwiedziny i na posiłek do rodziny ziomka. Znów ten sam rytuał: herbata, ciasteczka, zupa z mięsem i kluskami, polariody, oglądanie zdjęć w rodzinnym albumie i w drogę. Tseren jest ewidentnie wstawiony – opierdalam go zeby wolniej jechał. Po godzinie jazdy lapiemy gumę. Seke robi nu wykład: stawiamy ultimatum albo przestaje pić albo nie jedziemy z nim. Dziwnie zapewnie brzmia te slowa na srodku pustyni – jestesmy przeciez na niego skazani.

Widoczność spada do 200 metrów, nisko zawieszone słońce nieśmiało święci, lecz szarość popołudniowa jest niemal przygnebiajaca. Nie wiemy czy dobrze jedziemy, trudno znaleźć drogę w tym mongolskim mleku. na następny taki trip biorę z sobą gps. Seke przez chińska lornetkę dostrzega coś co wygląda na majaczace diuny…

Dwie godziny później

Wciąż jedziemy. Mamy jeszcze 20 kilometrów do obozowiska. Powtórka z wczorajszej nocy, dobrze ze Tseren już wytrzezwial. Pisząc te słowa lapiemy znów gumę, zostala nam druga zapasowa opona – pod podwoziem. Problem w tym ze nie możemy jej odkręcić. W końcu udaje się, oby tylko trzecia opona nie strzeliła.

Dojeżdżamy do tourist camp. Turystów nie ma w ogóle, gwiad na niebie nie widać. Seke negocjuje ceny za prosty posiłek i spanie. Trwa to dobry kwadrans zanim zasiadziemy w restauracji. Piwko, zupa, swiezutki, goracy chleb.

Środa

O poranku budzi mnie deszcz. Błogosławieństwo dla pustyni i jej mieszkańców. Choć wcale nie dla podróżnych. Owszem kurzu nie będzie , gorzej z koleinami i błotem. Chyba przywiozłem im dobra pogodę.

Rezygnujemy z odwiedzin i wloczegi po diunach. Lepiej nie ryzykować zakopania się w błocie. Druga rzeczą są opony a raczej ich brak. Ruszamy do Bulgan – pierwszej osady na północ od Gobi. To tylko i aż 130 kilometrów. Wulkanizacja, sklep i ropa – podstawowe potrzeby.

Jest mglisto i zimno. Temperatura spadła o 25 stopni. Jedziemy we mgle, z magnetofonu wciaz ta sama taśma. Kobieta spiewa o Gobi i smutnym placzacym wielbladzie. Muza jest może pompatyczna i kiczowata w sposobie aranżacji i doboru instrumentów ( a raczej ich braku – syntezatory kroluja), ale jest klimat.

Seke mowi ze tala mgła oznacza trzy dni deszczu. Potem przyjdzie słońce i pustynia zmieni kolor na zielony. Na pewno będzie też masę grzybów. Od razu wyobrażam sobie kempy trawy i miejsca w których sraja owce – mongolscy szamani na pewno znają działanie psylocybiny. Seke natomiast nie wie o czym do niego rozmawiam.

Zapuszczamy Yat-Kha. Love will tear us again – wykonane w technice śpiewu gardlowego pasuje jak nic innego w tym mrocznym, mglistym i tajemniczym miejscu.

Zrobiliśmy już tysiąc kilometrów po bezdrożach południowej Mongolii. Za szybko, za dużo, ale co zrobić jeżeli bycie w drodze uspokaja mnie, rozklekotane skamlemie amortyzatorow to czysta muza dla duszy. Monotonny krajobraz pomaga myśleć i skupić sie na paru rzeczach w głowie. Drogę urozmaicają wizyty u przypadkowych ludzi. Co kilkadziesiat czasem wiecej kilometrow przejezdzamy przez małe wioski na końcu świata, gornicze osady zapomniane przez rząd i notabli, bez łączności, zapewne niegdyś zbudowane w trudzie, teraz zapuszczone, straszace kikutami zawalonych budynków.

Przy drodze rozstawiono stoły. Na nich poukladane bezladnie i przpadkowo dziesiątki, setki niewielkuch skamieniałości, kamienii, jaj dinozaurów, rzadkich kamieni. Za chwilę na motorach zjawiaja sie lokalesi. liczą ze kupię coś od nich. Spoglądam na te dowody, ze świat nie powstał 6666 lat temu, jak twierdzą fundamentalni chrzescianie, dla których ziemia wcale nie jest okrągła. Wywozenie z kraju tych kawałków zamierzchłej przeszłości karane jest przez służbę celna.

Wulkanizacja w Bulgan. Kły czarnego kundla o szalonych czerwonych oczach prawie zatapiaja sie na moim udzie. Na szczęście odskakuje i zostają mi tylko niewielkie siniaki. Naprawiamy zapasowe opony, tankujemy 40 litrow ropy i szukamy gospody. W jurcie postawionej na środku placu przygotowano nam kluski z mięsem i ziemniakami. Mongolska telewizja nadawała akurat transmisje z operacji nerki a potem japońska operę mydlana.

W drodze znów. Deszcz nie przestaje padać. 150 do następnej osady – Bogd.

Nie mijamy żadnych jurt, stad wielbladow; zero pojazdów, jeźdźców. W pewnym momencie Tseren zwraca uwagę na samotna owce, obracajaca sie wokół wlasnej osi, w szalonym tańcu. „To szalona owca, zwariowala, ludzie nie jedza takich sztuk.” mówi Seke.

Nie mam GPS ale to nie szkodzi. Mongolska wersja to również GPS – Ger Positioning System. Ger to jurta. Po prostu szukamy jednej, gdzie wskażą kierunek, potem nastepnej itd.

Bogd znaczy święty albo król – miasteczko wygląda natomiast jak blotnista zmora. Probujemy przejechać na druga stronę rzeki ale rezygnujemy z tego pomyslu. Przebijamy sie przez wysypisko smieci do innej drogi. Nagle chmury przegnane przez wiatr odkrywają osniezone szczyty górskie a na horyzoncie wyskakuje piekna tęcza. A my gnamy na północ w błocie, opuszczamy Gobi i wjezdzamy do środkowej Mongolii – do prowincji Ovorkhangai.

Opublikowano on the road, project, reportage, travel | Otagowano ,