Miesięczne archiwum: luty 2006

utila / bay islands

w koncu wyspy, raj na ziemi, jutro zaczynam kurs PADI / 4 dni teorii i nurkowanie w jednym z najlepszych miejsc na ziemi…

potem wiecej nastukawszy

Opublikowano common life | Otagowano

z sunzal do la palma

Sunzal

Żałuję jednej rzeczy – że nie zacząłem surfować będąc brzdącem. Oczywiście nie mogłem zacząć, bo niby gdzie, nie urodziłem się na Hawajach czy w Kalifornii lecz w Kłodzku – stamtąd jestem i będę. Nie mogę powiedzieć, że jestem z Warszawy, bo to tylko kolejny z przystanków. Oprócz pięciu tygodni w Ekwadorze w 2001 roku, gdzie ledwie liznąłem klimatu i fali, nie miałem później okazji oddać się żywiołowi oceanu. Wybrzeże Salwadoru obfituje w zajebiste miejsca do surfingu. Zatrzymałem się w Surfer’s Inn – przyjemny pokój, ogromny ogród z wielkimi drzewami i hamakami pomiędzy nimi. Przyjacielscy właściele, dwóch surferów z Europy – jeden z Holandii drugi z Niemiec. Pokój można wynająć na miesiąc za sto dolaresów, albo za 8 dolców na dzień.

Niedziela w Sunzal. Na weekend zjechało się tłumy ze stolicy. Około 20 surferów walczy o słabą falę – cóż sezon przyjdzie dopiero za 1,5 miesiąca, teraz jest tak sobie. Choć w sam raz dla początkujących. Pożyczyłem boogieboard (nazywany jest też bodyboard) od właścicieli hostalu. Boogieboard to krótka deska z pianki z elastyczną linką którą przytwierdza się na rzep do ręki. Zamiast surfować na stojąco zasuwasz na brzuchu (choć widziałem typków klęczących i wirujących wokoło własnej osi podczas surfowania na boogieboard). Generalnie to namiastka prawdziwego surfingu, ale co robić. Za pierwszym razem popełniam błąd nie zabierając z sobą małych płetw – musiałem się więc nieźle napracować aby wypłynąć w miejsce gdzie fale przełamują się. Potem już jakoś poszło – choć za pierwszym razem jak porwała mnie fala to w parę sekund znów znalazłem się przy brzegu – kolejny błąd, trzeba surfować wzdłuż fali a nie z nią. W wodzie czekając na falę zapominam o wszystkim. Jedyne o czym myślę – załapać się na odpowiednią falę. Uważam na innych, łatwo stracić głowę – w przenośni i dosłownie – ostre krawędzie desek innych surferów mogą obciąć ci głowę, ogłuszyć i tym samym tracisz przytomność pod wodą. Wszystko się może zdarzyć, nawet na tak małych falach. Strach pomyśleć jak to jest gdy surfuje się na ogromnych falach, gdzieś na Thaiti czy Hawajach. Skateboarding czy snowboarding odróżnia to od surfingu, że tam masz powierzchnię, która się nie zmienia – są góry, muldy, chodnik, krawęzniki, rampy, ulica, pipe – po tym się jeździ i tyle. W wodzie wszystko jest względne – nie ma jednakowej fali – wszystko się cały czas zmienia – wiatr, prądy morskie, przypływ i odpływ. Oprócz tego fale zależą od ukształtowania plaży i zatoki, podwodnych skał i raf. 

Sunzal położone jest przy drodze CA-2. Pełno tu ogromnych amerykańskich ciężarówek przewożących drewno opałowe, słychać je z daleka,. Autobusy z i do La Libertad pojawiają się często wyrzucając kolejnych pasażerów i zabierając następnych. W paru niewielkich „knajpkach” można przekąsić to i owo – przede wszystkim pupusy – naleśniki z nadzieniem z fasoli, sera i mięsa – tanie, smaczne i pożywne. Za dwa dolary masz 4 pupusy, kawę i sok ze świeżych pomarańczy. 

Suchitoto

Po czterech dniach zmykam na północ kraju do Suchitoto. Ostatnia kąpiel w oceanie, szybkie śniadanie w pupuseri i wbitka w autobus do La Libertad, gdzie przesiadam się w chickenbusa do stolicy. Tam wybiórka kasy z bankomatu, autobus miejski na dworzec. Pół godzinki czekania na i chwilę potem jadę w góry do Suchitoto. Poruszanie po Salwadorze jest bardzo łatwe – tanie autobusy, jest ich dużo, każda trasa ma swoją unikatową numerację – nie sposób się zgubić a odległości są żadne. Poza tym cały czas film przed oczami. Kobiety z towarem przenoszonym w plastikowych miskach na głowie, wsiadają na tył autobusu, na każdym przystanku pojawiają się sprzedawcy jedzenia, lodów, kurczaków, owoców a także dupereli od długopisów, baterii, ładowarek, etui do komórek skończywszy na lekarstwach, maściach i innych medykamentach „uzdrawiających”. Czasem wskoczy akwizytor, komiwojażer, który donośnym głosem zachwalać będzie produkt. Pojawiają się też autobusowi kaznodzieje – zbierający kasę na kościół. Zresztą religia ma wielkie znaczenie w Salwadorze. Wielokrotnie przechodziłem obok kościoła a czasem zwykłego baraku czy betonowego budynku skąd dochodził śpiew wiernych a ktoś grzmiącym głosem nakazywał ludziom co robić aby pójść do nieba. 

W ciągu 3 godzin znalazłem się w górach, w niewielkim bardzo przyjemnym kolonialnym miasteczku. Suchitoto to Antigua, ale jakieś 15-20 lat temu. Są góry, jezioro, brukowane uliczki, cisza, spokój. Jestem jedynym gościem w hostelu Dos Gardenias. Stary dom, z ogrodem, porośniety krzakami, jest bar, wygodne sofy i pianino. Puste uliczki ożywają pod wieczór. Dni są bardzo słoneczne i gorące – wtedy życie toczy się pod dachami domostw. Kobiety robią pranie, rozwieszają na sznurkach, do wieczora wyschnie. Mężczyźni jak wszędzie, wydaje się, że nic nie robią siedząc na chodniku, pijąc piwo i rozprawiająć o Bóg wie czym. Uliczki ciągną się w dół i górę – przy krawężniku rosną palmy, kolorowe kwiaty, chwasty. Sielanka.

Krętą uliczką zszedłem do jeziora. Upał straszliwy. Szukam cienia, azylu. Tego brak. Okoliczne wzgórza łyse, wręcz pustynne, kiedyś rosły tu drzewa, wycięto je jednak, nie sadzących nowych. W Salwadorze to jeden z problemów. Deforestacja. Na łysych wzgórzach pasą się suche krowy, nad brzegiem jeziora stare łodzie gniją, bezużytecznie. Dzieje się NIC.

La Palma

Podróż autobusem do La Palmy to czysta przyjemność. Jedziemy w górę, coraz bardziej na północ, w stronę granicy z Hondurasem. To ostatnie miejsce w którym zatrzymuje się podczas pobytu w Salwadorze. Jest akurat weekend i trwają przygotowania do fiesty. W tym momencie gdy piszę te słowa w przytulnym hoteliku, gdzieś obok wybuchają sztuczne ognie, ludzie wypijają hektolitry piwa bawiąc się przy wiejskiej muzie i regetonie. Nie mam ochoty na zabawę – zresztą te klimaty to nie moja jazda. W dzień ludzie zajadali się różową watą cukrową, pupusami, tłustymi, zimnymi frytkami i  gotowaną kukurydzą. Całe rodziny chodziły w kółko bez sensu, wyrostki sterczały pod ścianami, żując gume i rozbierając wzrokiem nastoletnie dziewczyny przechadzające się pod rękę po ulicach. Wielki festyn ludyczny. W niedzielę wielki ludyczny kac. Zwłoki pijaków leżały pod ścianami a czasem nawet na ulicy. Wiatr przerzucał sterty śmieci z jednego kąta w drugi. Karuzela kręciła w szalonym tempie się a diabelski młyn sprawiał, że wielu poczuło się nie za dobrze. Generalnie straszny syf ale widać, że salwadorczycy bawili się przednio.

<b>Z zapisków</b>

Ciekawa rzecz – mimo tak małych wydawało by się różnic pomiędzy Ameryką Łacińską, która wydaje się znacznie bliżej do Europy niż taka Azja (określam Azję jako ogół, choć wiem, że to błąd, ale upraszczam aby być bardziej zrozumiałym) czuję się wciąż jak ufolud, obcy, nieprzystosowany i głupi. W Salwadorze gdzie tak mało turystów ludzie milkną w mojej obecności, rozpoznają we mnie obcego w sekundę. „O gringo z Ameryki” – wiem że to pierwsza myśl jaka im do głowy przychodzi. Nie jestem szczęśliwy z tego powodu, co by tu nie mówić. Ale co robić: asi es la vida. 

Nie jestem zadowolony i zadaję sobie pytanie właściwie po co to wszystko. Nie należy oglądać się wstecz, trzeba ewaluować do przodu. Ale jak? Cała ta gonitwa przez świata jest niezłą pożywką dla mózgu, choć niszczy mnie to od środka – życie niszczy, na życie się umiera, zatruwam się tlenem, wrażeniami, obrazami, dźwiękami, słowami. Życie jest narkotykiem, podróże uzależniają, ale widzę wielką potrzebę zmian. One nadejdą i to szybciej niż zdaję sobie z tego sprawę. Tu i teraz. 

Ostatnio robienie zdjęć przychodzi mi z trudem. Znów wypaliłem się. Potrzebuję zmian, oddechu, nowych sytuacji, nic mnie nie zaskakuje, kolejne miejsce jest tak bardzo podobne do poprzedniego, że szybko tracę zapał. Od początku pobytu w Salwadorze nie zrobiłem ani jednego dobrego zdjęcia. Czym też jest „dobre zdjęcie”? Pytanie bez odpowiedzi. Przeglądam zdjęcia które wygrały w ostatniej edycji World Press Photo. Jak zawsze to samo – wojna, śmierć, choroby, katastrofy, epidemie – brak radości życia, brak uśmiechu, nie ma nadziei, że kiedyś będzie dobrze. Oczywiśćie ważne są te obrazy – wydaje się, że przede wszystkim skierowane dla nas – żyjących w względnym dostatku i bezpieczeństwie. Kolejki przed wystawą WPP. Wpadamy tam w międzyczasie, tak jak do kina czy na kawę. Boże to straszne, okropne, jak ludzie mogą tak żyć – oglądamy ten hardkor potem wpadamy do pizzyhut czy do kawiarni, komentując to co widzieliśmy. Ulga. U nas nie tak źle.


Na WPP po raz piąty nagrodę dostaje Gudzowaty – na forach dyskusyjnych znów głosy „jakbym był tak boaty jak on i miał taki sprzęt i takie możliwości to też bym zrobił takie zdjęcia”. Bzdura. Oczywiście jasną sprawą jest, że pieniądz  pomaga, ale myślę, że Gudzowaty nie pracuje sam. Prawdopodobnie ma cały sztab ludzi – szukających tematów. Nie ma problemów ze sprzętem, może polecieć w każde miejsce na ziemi i zrobić materiał. Ewidentnie opłaca ludzi, aby dostać się w miejsce, gdzie „coś się dzieje” – no ale to tyle – reszta to talent i basta. 

Andrzej Wajda odebrał nagrodę. Kolejną za całokształt. Z całym szacunkiem panie Wajda to wspaniałe, ale o ile mnie pamięć nie myli nie zrobił pan nic godnego uwagi od kilkudziesięciu lat. Wajda uśmiecha się nowymi zębami, filmowo, holiłódzko na zdjęciach z Berlina. Yeah!

Każdego dnia czytam też co dzieje się w Polsce i na świecie. Bez komentarza…

Salwador

Wiele osób omija Salwador. Niewiele niby tu to zobaczenia, brak spektakularnych miejscówek „must-see”. Niektórzy po prostu przejeżdżają przez kraj w dwa dni – wyrabiając sobie wyobraźenie, które można określić jednym słowem – „dziura”. Jako, że nie za bardzo jestem zainteresowany fotografowaniem krajobrazów (a te są genialne w Salwadorze) – to nie wiele miałem tu do roboty. Ale nie żałuję. Parę rzeczy przyszło mi do głowy, miałem więcej czasu na myślenie, pisanie i czytanie – z dala od utartego backpackerskiego szlaku. Z całą pewnością Salwador wart jest głębszego zbadania, a to wymaga znajomości, kontaktów – mieszkanie w hotelach ogranicza bardzo – nie jesteś w stanie przebić się przez skorupę ludzką. Aby wywieźć wartościowy materiał zdjęciowy trzeba się zagłębić, poświęcić trochę więcej czasu, nie tak jak ja – po łebkach. 

Chciałem napisać więcej o sytuacji w Salwadorze, historii, o tym co działo się tu przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Może będzie jeszcze czas w najbliższych tygodniach. Wymordowanie większości Indian, przewroty polityczne, głód w latach siedemdziesiątych, wojna (futbolowa) z Hondurasem, potem wojna domowa trwająca do końca lat osiemdziesiątych. To zbyt wiele jak na taki mały kraj, gdzie mieszka zaledwie 6 milionów ludzi. Zresztą tak było wszędzie w Ameryce Centralnej. My w Europie Wschodniej mieliśmy ZSRR a Ameryka Łacińska jest wciąż pod wielką presją Stanów Zjednoczonych. Cóż – Amerykanie przez swoją politykę nie są tu zbyt kochani. To zresztą temat rzeka…

Zainteresowanych odsyłam do czytania i oglądania filmów które powstały w ostatnich latach. O samym Salwadorze – „Salwador” w reżyserii O. Stona, „Niewinne głosy” – meksykański film z 2004, historia wojny domowej z punktu widzenia 11 letniego chłopca – mistrzostwo świata. Z książek „Wojna futbolowa” Kapuścińskiego, „Gorączka południowo amerykańska” Artura Domosławskiego – to co ostatnio połknąłem z zapartym tchem. Jest tego więcej – ale sam się jeszcze nie za bardzo zabrałem – to po powrocie do domu.

Nadeszła noc. Pora na kolejną porcję chlorochinowych snów.

 

Opublikowano travel | Otagowano ,

el salvador foto


Granica Gwatemali z Salwadorem


San Salvador


San Salvador


San Salvador


San Salvador


San Salvador


Sunzal


Sunzal


Sunzal


La Libertad


Suchitoto


Suchitoto


Suchitoto


Suchitoto


Suchitoto


Suchitoto


Suchitoto


La Palma


La Palma


La Palma


La Palma


La Palma

Opublikowano travel | Otagowano

Zapiski z Salwadoru.

Zapiski z Salwadoru.

Granica w La Hachadura. Szybko i sprawnie przechodzę kontrolę paszportową. Na granicy gwatemalskiej klasycznie próbują wyłudzić ode mnie dolca. Wykpiłem się z bakszyszu, podobnie jak podczas wjazdu do Gwatemali.  W takim wypadku należy zażądać oficjalnej, urzędowej informacji o takiej opłacie na papierze – oczywiście nie mieli czegoś takiego więc typek zrezygnowany machnął na mnie ręką. Niby dolar czy dwa to niby pestka ale w imię zasad. Przechodzę na piechotę most i jestem w Salwadorze. Tutaj nie ma problemów z kontrolą paszportów – hola, buenos tardes, Polonia?, bach i pieczątka z pozwoleniem na 90 dni pojawia się w moim paszporcie.  Granica jak granica – podła, brudna dziura, z szałasami w których sprzedaje się pupusy, piwo i nachos. Robi się późno. W kieszeni mam zaledwie 25 dolców więc na pewno muszę kierować się do jakiegoś większego miasta, zamiast do Sunzal, wioski nad pacyfikiem, raju dla surferów. Na klepisku, gdzie pasą się trzy kozy stoi „chickenbus” do Sonsonate. Za 83 centy dojechałem tamże aby wsiąść do wygodnego autobusu do stolicy kraju. Salwador to najmniejsze państwo w Ameryce Środkowej więc w 3 godziny przejechałem pól kraju.

San Salvador. Z dworca autobusowego Terminal de Occidente wsiadam w taxi na Boulevard de los Heroes gdzie za 8 dolców wynajmuje pokój. Osiem dolaresów to wcale nie tak mało – ale to i tak najtańsze miejsce w stolicy. Super hiper markety, centra handlowe, kina, pizza hut, wendy’s, mac’s, blockbluster i inne twory amerykańskiej cywilizacji. Tutaj nie wiele osób chodzi, wszyscy w samochodach, tak jak w USA, z parkingu na parking. Drive Thru. Utykam tamże na 3 dni, oglądając pirackie DVD na laptopie, bezcelowo błądząc po okolicy. Ostatniego dnia opuszczam bogate rejony Boulevard de los Heroes. Autobus z numerem 30 przebił się do centrum miasta. Jeden wielki bazar. Czytając nieliczne relacje ze stolicy Salwadoru, jakie znalazłem w sieci, nie zauważyłem żadnych pochlebnych opinii o mieście. No ale jakby mogły być jak nie ma tu żadnych typowych „atrakcji” turystycznych. „Lepiej nie brać żadnych toreb” „Nie wyciągać aparatu” „Nie robić zdjęć” „Żadnych zegraków i biżuterii” – cóż mogłem zadbać tylko o ostatnią poradę – zegarka nie noszę od lat a biżuterii nie lubię. Centrum pełne szemranych typków, blaszanych bud, sklepów, sklepików, wszędzie sprzedają pirackie CD i DVD. Ponoć są jakieś kościoły i muzea ale te mnie nie obchodzą. Smog, upał, kurz, brud, hałas, smród – to mi się podoba – chodzę więc w kółko przez parę godzin – nie robię jednak zdjęć – po prostu delektuję się atmosferą ogólnego rozkładu.

Obserwując miasto a potem parę innych mieścin w Salwadorze, dochodzę do wniosku, że wszystkie te głosy o przemocy, złodziejach, gangach to kolejna paranoiczna plotka. Miasto jak miasto. Państwo jak państwo. Warszawa, Londyn, Pekin czy Koluszki wcale nie są bezpieczniejsze. Boimy się nieznanego, obcego – oczywiście gangi działały mocno w stolicy, dopóki prawicowy rząd (ARENA) nie zrobił porządku, postąpili jak  Giuliani w NYC, z tym, że bardziej do rzeczy się przyłożyli. Łapanki na „odmieńców” z tatuażami, polowanie na subkultury, czyszczenie miasta z grafitowych esówfloresów, karanie za najmniejsze wykroczenia – ucierpiało wiele niewinnych ludzi (na co wściekła się lewa strona, polityczne skrzydło byłej lewackiej partyzantki FMLN). Ale o polityce jeszcze będzie (to za parę dni jak przepiszę z notesu). Poza tym gangi miejscowe zostały wyparte przez wyrzuconych z USA salwadorskich gangsterów z Kalifornii i wschodniego wybrzeża Stanów. Administracja Żorża B. postąpiła tutaj podobnie jak w przypadku khmerskich emigrantów, którzy popełnili przestępstwo. Każdy przyłapany nielegalny emigranty musiał pakować się i wracać tam skąd przyjechał. 

Teraz przed każdym mniejszym butikiem, budką z hotdogami, bankiem, czy sklepem z pralkami stoi uzbrojony strażnik z obrzynem (shotgunem). Taka spluwa robi dużo hałasu, wygląda imponująco i ma niezły rozrzut. Mało precyzyjne, lecz swoje zrobi. Z bliska trafisz każdego, nie ważne jak celujesz. 

Opublikowano travel | Otagowano ,

ocean

plaza, w koncu ocean
juz dosc duzego miasta
i dziwnego guesthousu
pelnego amerykanskich peace corps
siedzacych przez caly dzien przed TV

rano wbitka w bus 44
przeoczylem Terminal Occidental
na dobre mi wyszlo bo wyjechalem na sama autostrade i nie musialem przez korki sie przebijac

stamtad bus 102 i pol godziny pozniej
pacyfik, piasek, deska, fale i slonce

Opublikowano travel | Otagowano ,

antigua, Guatemala

Antigua straciła swój urok. Znów mi się włącza gadanie podróżnika emeryta,
któremu zdaje się, że widział wszystko, choć tak naprawdę wielkie G. No ale tak
jest. Chyba wszystkie kolonialne miasteczka straciły w moich oczach. Pełne
turystów i łatwych rzeczy – internetu, kawiarni, dobrych restauracji.
Antigua to stara stolica małego nieważnego państewka gdzieś na końcu świata.
Smutek tropików wyziera się z kościołów zniszczonych przez czas i trzęsienia
ziemi. Teraz jest milutko i turystycznie. Slicznie i kolorowo. Ale jakoś
nieprawdziwie. Brukowane uliczki przeznaczone dla powozów konnych
zakorkowane przez niezliczone metalowe potwory wydychające chmury
szaroczarnego dymu. Jest romantycznie i powabnie. I kosmopolitycznie. Nocne
kluby wypełniają się szybko młodziakami z całego świata, którzy pod pretekstem
nauki hiszpańskiego bawią się na całego. No i dobrze. Przecież życie to nie tylko
praca i pielęgnowanie garba. Dzieciaki puszczają bańki mydlane w Parku
Centralnym, w środku którego stoi fontanna – rzeźbione kobiety sikają wodą z
betonowych cycków. Czasem natura beznamiętnie niszczyła to co ludzie
zbudowali. Antigua zalewana była strumienami gorącej lawy wulkanicznej.
Czasem ziemia się rozstępywała a w powstałej dziurze znikały śmieci cywilizacji.
Do dziś jeden z wulkanów jest aktywny – El Fuego wyniesiony na prawie 4000
metrów świeci w nocy czerwoną poświatą rozgrzanej lawy a czasem wyrzuca z
siebie kłęby dymu.
Antigua była kiedyś stolicą Gwatemali zanim przeniesiono ją do Guatemala City –
obecnie ogromnej metropolii z ulicami i rzędami bardzo podobnych do siebie
domów, brudnym i zakurzonym centrum i przedmieściami ogrodzonymi drutem
kolczastym. Tam mieszkają bogaci. Lecz zaraz obok – slumsy – tam trafia
większość przyjezdnych z prowincji, tych, którzy szukają szczęścia w wielkim
mieście.
Co wieczór wspólne gotowanie i preparowanie drinków w mixerze. Stary
plastikowy mixer co noc budził się do życia. Arbuzy, banany, pomarańcze,
ananasy miksowane wraz z rumem – znakomita napitka w której nie czuć
okropnego smaku taniego gwatemalskiego rumu. W Hostelu Los Amigos
(prowadzony przez Sergio i jego żonę, dobrych ludzi) oprócz miksu owocowego
jest także miks narodowy. To lubię. Jest Rafał, Polak z Torunia, który wyjechał
wraz z rodziną do Niemiec w wieku lat 10. Jest też On i Oshrat z Izraela – mama
Ona pochodzi z Indonezji, tato z Rumunii. Oshrat też ma korzenie polskie a także
rumuńskie, a jej matka urodziła się w Chicago. Pojawił się też Gabriel, którego
ojciec wyjechał z Warszawy do Izraela w latach piędziesiątych. Spotykam również
Szwedkę z amerykańskim paszportem. W rogu w kącie siedzi Ruen z kraju
Basków, rozprawiając z dziewczyną z Argentyny i jej przyjacielem z Kostaryki.
Wieczorem pojawia się mało sympatyczny wypakowany Amerykanin, surfer o
twarzy aktora z czasów kina niemego, jedyny typ którego niestrawiłem od samego
początku. Ludzie pojawiają się i znikają. I czasem dochodzi do przepływów
pozytywnych wibracji, ale aby do tego doszło trzeba przebić się przez gąszcz
klasycznych pytań i odpowiedzi – skąd, dokąd, jak długo i po co. No ale tak już
musi być.

Przebimbałem trzy dni w Antigua, spakowałem graty i ruszyłem na południe w
stronę granicy z Salwadorem.

Opublikowano travel | Otagowano ,

Z Meksyku do Gwatemali.

San Cristobal de las Casas. Chiapas, Meksyk.

W nocy chłod. Gdyby nie cztery grube koce to przeklinałbym sam siebie za własną głupotę – nie wziąłem śpiwora, który zazwyczaj jest niepotrzebnym balastem w niewielkim plecaku. Magic Hostal to dobre miejsce. Przestronne patio, wokoło rozwieszone hamaki, pod ścianami sofy nakryte ciepłymi kocami i stertami poduszek. Jest też w kuchnia z kominkiem, w zimne noce sama tequila nie rozgrzeje. Nocleg kosztuje 50 peso (5$) w sali wieloosobowej. Z głośników przez cały dzień płyną dźwięki z laptopa Luisa – dobre bity, muza, której wcześniej nie słyszałem. Nic się nie powtarza, muzycznie podróżujemy od Meksyku, po Brazylię, stamtąd skok przez ocean do Afryki aby zupełnie nielegalne znaleźć się na Bałkanach, stamtąd Luis zabiera nas w klimaty zupełnie inne – delikatne dźwięki fortepianu, Chopin – gdzie on to dorwał? I tak przez cały w Cristobal. Luis pochodzi ze stanu Oaxaca, teraz pracuje w tym hotelu, właściwie jest współwłaścicielem. Wcześniej mieszkał w Stanach, ohajtał się, aby się szybko rozwieść, uczył hiszpańskiego w szkole w Bostonie, a potem pracował na budowie przez parę miesięcy. Wrócił do Meksyku i nie zamierza stąd wyjeżdżać. Dobrze się czuje na starych śmieciach, ma laptopa z muzą z całego świata, niewielkiego pieska wabiącego się Maya, który za dwa lata będzie całkiem sporym pitbullem.

Po wioskach i miasteczkach Chiapas miota się duch rewolucji. Widmo Che Guevary w postaci „pop” pojawia się w każdym miejscu. Na koszulkach, murach, ścianach knajp. W 1994 roku pojawił się nowy bohater w tej historii. Człowiek w masce, współczesny Zorro i Che w jednym – subkomendante Marcos, nieformalny przywódca lewackiej partyzantki walczącej o prawa Indian. I nie tylko. To z pewnością coś więcej.

Podczas mojej pierwszej wizyty w Chiapas w 1998 roku wciąż widoczne były ślady wojny domowej, która wybuchła 1 stycznia 1994 roku. Oblężenie San Cristobal nie trwało długo, EZLN (Ejercito Zapatista de Liberacion Nacional) czyli po prostu Zapatyści musieli wycofać się w góry pod naporem wojsk rządowych. Aż do 2002 roku Marcos był najbardziej poszukiwanym człowiekiem w Meksyku. Gdy PRI po raz pierwszy od 70 lat straciła władzę, a prezydentem został inny Zorro, z wąsami i w kowbojkach (Vincente Fox, były prezes meksykańskiego oddziału Coca-Coli; Fox i Zorro oznacza odpowiednio po angielsku i hiszpańsku lisa), Marcos stał się wręcz postacią pożądaną w całym kraju. Nikt go nie ścigał, i nie przeszkadzał odbyć rajd przez cały kraj aż na Zocalo w Mexico City, gdzie przywitał go wielotysięczny tłum.

Lata płyną – Marcos i Zapatyści to teraz znacząca siła w Meksyku. Wkrótce nowe wybory na urząd prezydenta. Ludzie są zawiedzeni Foxem (zresztą tak jak każdym jego poprzednikiem). Prawdopodobnie teraz prezydentem zostanie ktoś z lewej strony (tak jak to się stało w Boliwii, Brazylii czy Wenezueli). Młodzi z Europy Zachodniej i bogatszych częsci Meksyku przyjeżdżają do Chiapas przyciągani magią rewolucji. Nie wierzę w to wszystko, choć znacznie bliżej mi lewej strony, prawa mi nie robi dobrze w głowie. Jednak tak jak pisałem wcześniej o Kubie, nic tu nie jest czarne i białe. Zachodnia młodzież odrzuca zachodnią cywilizację, przynajmniej stara się ją negować. Czytają książki, buszują w necie, chodzą na spotkania zapatystów. A ja wiem, że to jest na chwilę na moment, na miesiąc, dwa a potem powrót do kraju aby oddawać się wszelkim konsumpcyjnym uciechom. Czy tak naprawdę pozbylibyśmy się tego wszystkiego co przynosi nam zachodnia cywilizacja? Tak naprawdę? Wątpię. Zachodnia cywilizacja sama się skończy.

A Marcos? Jest teraz prawdziwą pop-rewolucjną gwiazdą z t-shirtów która prawdopodobnie w przyszłości, za 5-10 lat zostanie prezydentem Meksyku. No tak… Historia go rozgrzeszy. Mam nadzieję, że coś dobrego z tego wyjdzie. I pytanie – czy Marcos zdejmie  wtedy swoją kominiarkę?

Gwatemala.

W końcu opuszczam San Cristobal. 8 dni w jednym miejscu, Gwatemala wzywała. Do granicy dotarłem troszkę zbyt późno, przez co musiałem nocować w smutnej dziurze Huehuetenango, zamiast od razu uderzyć do Todos Santos.

Uśmiechnięte twarze, mieszkańcy pozdrawiają się wzajemnie, „hola” „buenos dias” „que tal?”. Na pierwszy rzut oka można odnieść wrażenie, że owszem jest się w biednym kraju, jakże innym od krajów północy i przez to tak ciekawym i „egzotycznym” a ludzie wyglądają na szczęślwych, uśmiechają się od ucha do ucha srebrnymi bądź złotymi zębami i pozdrawiają nieznajomego „gringo”. Jeziora, wulkany, dżungla, góry, zaginione miasta Majów, dostęp do do Karaibów i Pacyfiku, kawowe plantacje, grupa przyjaznych ludzi w około, dobre hostele, zabytki, jaskinie i szkoły hiszpańskiego. Trudno uwierzyć, że jeszcze całkiem niedawno, kilkanaście lat temu, w kraju tym miały miejsce krwawe i zupełnie przedziwne wydarzenia –  także tutaj, jak zresztą w większości krajów Ameryki Łacińskiej – ludzie robili sobie nawzajem niefajne rzeczy. Gwatemala przez prawie 40 lat to kraj targany wszelakimi konfliktami w których główną rolę odgrywało parę czynników: nierówności społeczne mające swoje korzenie w kolonizacji kraju, rozwarstwienie społeczeństwa, tzw. caudillos – czyli latynoscy dyktatorzy, duża rola USA i CIA we wspieraniu reżymu i dyskryminacja Indian. Niby w 1996 roku odbyły się pierwsze demokratyczne wybory od 40 lat to wcale nie jest stabilnie i spokojnie. W stolicy kraju Guatemala City, największej metropolii w Ameryce Centralnej, nie ma nocy i dnia bez trupów. Drobni złodziejaszkowie napadają na autobusy pełne turystów, wspinając się mało uczęszczaną trasą na jeden z wulkanów Gwate też trzeba być ostrożnym. Ale tak to już jest. Wszędzie może cię spotkać coś złego. „Kraje bezpieczne” to po prostu „nudne kraje”. Zreszta jaki kraj jest bezpieczny? Ameryka Łacińska jednak na pewno różni się w tej sprawie od Azji. Violencia, gorąca krew, koka, macho latino, religia, seks, wymieszanie kultur (starodawnych Majów, Azteków czy Inków, przychodzących po złoto z krzyżem, ogniem i mieczem Hiszpan i Portugalczyków, odrobiny Francji, Anglii i Holandii, no i Stanów Zjednoczonych plus Afryki w postaci niewolników, gdy wszyscy Indianie zdolni do pracy umarli).

Todos Santos Cuchumatan.

Odległość pomiędzy Huehuetenango a Todos Santos Cuchumatan nie jest może imponująca – zaledwie 40 kilometrów – natomiast czas jaki trzeba poświecić aby tu dojechać to około 3 godzin. „Chicken bus” czyli przerobiony na środek transportu publicznego amerykański autobus, który wcześnie przewoził przez długie lata jankeskie dzieciaki do szkół z trudem piął się pod górę. Im wyżej nad poziom morza tym więcej osób zapadało w sen. Dotarłem do Tres Caminos. Tu kończyła się dobra, asfaltowa szosa. Autbus skręcił na lewo i przez godzinę jechaliśmy po niezłych wertepach. Dobrze, że tak krótko, choć szczerze mówiąc bardzo lubię „chicken busy” (nazwa pochodzi o tego, że oprócz przewozu ludzi i towarów czasem pasażerem jest kurczaczek, albo obcięta głowa prosiaczka tudzież całkiem żywa becząca koza).

Na miejscu okazuje się, że Todos Santos to całkiem spora wioseczka. Parę hoteli, dwie szkoły hiszpańskiego, internet, comedores (czyli niewielkie restauracje prowadzone przez miejscowe kobiety – mężczyźni są w Ameryce i w pocie czoła na nielegalu pomykają po kilkanaście godzin dziennie za garść dolarów).

Dzień w Todos Santos kończy się szybko. Słońce zachodzi o 18 i właściwie nie ma co robić. Zamykam się wtedy w pokoju i czytam. Za oknem zaczynają ujadać psy. Dziesiątki psów. Skomlą, szczekają, walczą ze sobą, bzykają się, biegają po blaszanych dachach okolicznych domów. Czasem z dołu słyszę fałszywe dźwięki z elektronicznych organów Casio. Właściciele hotelu są ewangelikami i próbują przed nabożeństwem. Gospel made in Guatemala.

Przez cztery dni szlifowałem swój hiszpański. Za 320 quetzali (120 zeta) wziąłem 10 godzin lekcji w szkole Hispanomaya. Oprócz poszerzania wiedzy językowej, mój nauczyciel Polo dostarczał mi codziennie historyjki z Todos Santos i Gwatemali. Codziennie zacząłem czytać główny dziennik Gwatemali, właściwie aby skumać co się dzieje tutaj na miejscu. Czasem w szkole pojawia się z wykładem Fortunato, szef wioski. Prowadzi niewielkie muzem Todos Santos, mieszka tu od lat i nie jedno widziały jego oczy.

Potem przybył „Logan de la Frontera”. Z Arizony, mieszkający na samej granicy z Meksykiem. I ma w tej sprawie dużo do powiedzenia (http://www.dirtyverbs.com) i chyba daleko odbiega od stereotypu mieszkańca „Imperium zła”. Ciekawa sprawa z Amerykanami. W ostatnich latach wydaje się jakby ich raczej mniej kochali. Niewielu Amerykanów jeździ z plecakiem, a ci co już jeżdżą mówią, że są z Kanady (krążą historie o Amerykanach co przyszywają kanadyjskie flagi do swych monstrualnych plecaków, aby ludzie nie brali ich za Jankesów). Zaczęli to robić sami Kanadyjczycy jakiś czas temu, aby odróżnić się jakoś od południowych sąsiadów. Tak się też zdarzyło, że parę dni potem w San Pedro nad jeziorem siedziałem w grupce Kanadyjczyków – ci przyznali, że tak naprawdę odróżnia ich ta flaga, ale styl życia mają taki sam. Ale i tak nienawidzą Ameryki. Well, blame Canada.

Z Todos Santos do Coban

Cierpienie leży w  naturze człowieka. Istniejemy po to aby się zadręczać. Aby zasmakować odrobinę przyjemności, trzeba się pomęczyć. Tak właśnie jest w drodze. Ten idiotyczny pomysł aby przejechać nieprzejeżdżalną teoretycznie drogą z Todos Santos do Coban wpadł mi właściwie podczas kartkowania Lonely Planet. Natknąłem się na rozdział o trasie z Huehue do Coban – że to jest najlepszy offroad odcinek w Gwatemali. Niestety (albo stety) właśnie kładą asfalt na tym odcinku więc droga jest znacznie łatwiejsza. A ja przecież chciałem hardkore.

Mieliśmy wyruszyć z rana. A las cinco de la manana. Tak wczesna pora wydawała się bardzo naturalnym rozwiązaniem. Chcieliśmy tego dnia dotrzeć do San Mateo. Plany pokrzyżował histeryczny deszcz i wichura która rozpętala się późno w nocy. W ciemności i w deszczu jazda przez góry odpadała. W końcu wyruszyliśmy dopiero około południa, gdy przestało padać (a potem zaczęło znów i nie przestało padać przez następne 4 dni).

Surowy krajobraz. Kamieniste wzgórza, osnute mgłą. Autobus nie jedzie szybciej niż 20 kilosów na godzinę, pnąc się pod górę aby za chwilę zjeżdżać w dół, w epileptycznym transie. Ten autobus się rozpada ale kierowca i pasażerowie są pod opieką plastikowej Matki Boskiej uśmiechającej się promieniście zza przedniej szyby. Mamy naprawdę głęboką wiarę w ten rozklekotany kawałek metalu na kółkach z 1966 roku. Jest zimno, może 5 stopni celsiusza, wściekły deszcz wpada przez niedomknięte zapsute okna chicken busa. Tłok. Indianie jadą do domów, w interesach, odwiedzinach. Kobiety karmią dzieciaki chipsami a czasem dadzą possać cyca. Śmierdzi mleczną kupą niemowlęcia. Nie przeszkadza mi nic. Odłączam umysł od niewygód drogi za pomocą dwóch tabletek środka w rodzaju „aviomarin”. Czas jakoś leci. Mgła taka, że przez okno podziwiam jedynie kamienistą i wyboistą drogę, krzaczory, karłowate drzewka i kaktusy. Czasem z mgły wynurzą się betonowe budynki – widać że w ostatnich latach wybudowane przez powracających z Ameryki. Gwatemalskie gargamele, pałacyki z betonu i prętów – jak to jest, że jak ludzie zarobią szybko pieniądze to pierwsze na co wydadzą kasę to brzydki pałacyk i duża bryczka.

Jadę sam z całym dobytkiem moim i Amerykańca, który wyskoczył z autobusu, bo zostawił w hotelu pod materacem całą kasę i paszport. Umówiliśmy się w Tres Caminos. Wyładowałem się z dwoma plecakami, moją torbą i gitarą na rozwidleniu dróg. Podreptałem na drugą stronę ulicy, w kierunku miasta Solola. Comedor Maria wydał się miłym miejscem, aby poczekać na Logana i wypytać o połączenia na północ. Z innych autobusów wytoczyły się grupki mężczyzn w takich samych pasiastych spodniach jakie noszą mieszkańcy Todos Santos. Wszyscy pijani, zaczęli oddawać mocz na autobus, w krzaki, pod murem i po drugiej stronie ulicy. Potem zebrali się znów w grupki, część uderzyła do sklepiku aby ustawić się w kolejce po więcej „Gallo” (moje ulubione piwko w Guate). Jeden z nich o pociętej twarzy, z lekko zezującym pijanym wzrokiem uśmiechną się kolorem srebrnym i zagaił po amerykańsku „whassup”. Pedro, bo tak miał na imię ów człowiek pił od tygodni. Pił odkąd wrócił z północy kontynentu. Po dwu i pół roku w Stanach, wrócił na stare śmieci, buduje gargamela, kupuje bryczke, ale teraz jeszcze na razie pije. W końcu go stać.

Przechadzając się po Todos Santos uderza w oczy brak mężczyzn w wieku 18-35. Jak na wojnie. W wiosce zostały dzieci, kobiety i starcy. Większość meżczyzn odbywa podróż na północ. Aż do granicy meksykańsko – amerykańskiej. Pedro mówi, że płaci się w zależności od ukladu sumę 1500-2500 dolarów za przeprowadzenie do Stanów i namiary na robotę – choć te nie potrzebne wszyscy jeżdżą w te same miejscówki, w kupie innych todos santeros raźniej. „Coyotes” czyli przemytnicy masy latynoskiej mieszkają również w Todos Santos i innych wioskach i miasteczkach tej części Gwatemali. Polo (ten od hiszpańskiego) opowiadał mi, że miejscowi Coyotes jadą całą grupą przez Meksyk tam przebijają się przez granicę do Stanów. Chętni nie muszą płacić od razu. Czasem tylko część a resztę po pierwszej wypłacie już w Stanach. Wielu idzie na taki układ. Wszystko jest „na gębę” ale tu wszyscy się znają.

W końcu przyjeżdża Logan następnym autobusem z Todos Santos. Chwilę jeszcze czekamy na autobus do Sololi, która okazuje się straszną dziurą. Deszcz, mgła, błoto, betonowe budynki, dziwne typki, drogi hotel z kartonowymi ścianami i epileptyczną kablówką. Mnóstwo miejsc oferuje tanie rozmowy ze  Stanami. Western Union i banki na każdym kroku. Widać lepsze, terenowe i duże samochody. Miejscówka na końcu świata. Potem widzieliśmy parę podobnych miasteczek. Jemy kolacje  w fastfoodzie, oglądając kablówkę na której pokazywano telenovele na przemian z porażającymi newsami z całego świata. Meksykańska spikerka i pani od pogody miały ogromne sterczące piersi.

Rano wskakujemy w autobus do Barillas. Tutaj asfaltowa droga znów się kończy. Kończy się wszystko. Jedziemy w mglistym mleku, nie wiem jak kierowca widzi cokolwiek. Bo ja nic nie widzę. Rezygnujemy z San Mateo, które utonęło w wodzie.  W autobusie jedzie parę osób, niezbyt dużo, możemy zająć całe miejsce, choć przy braku amortyzatorów to i tak wszystko jedno. W Barillas mieliśmy już dość jazdy na dziś, ale trafiła się okazja – półciężarówka Toyota Landcruiser do Playa Grande. W Barillas zdążyłem się odlać, kupić parę owoców i wodę. Znów trzeba było jechać. Tym razem miało być jeszcze gorzej. Stłoczeni pod plastikową plandeką stanowiliśmy grupę jedyną w swoim rodzaju: paru rolników, dzieciaki wracające z rancza, lekarz, typek pracujący w jakieś organizacji państwowej, ubrany na czarno, błyskający złotym siekaczem, kobieta w spódnicy z koca, z pomarańczami i kogutem, miły człowiek z dwiema małymi córeczkami, staruszek w kowbojskim kapelusz z dwoma tylko przednimi zębami ale za to jeden srebrny, dwóch gringos, ja i Logan. Skład osobowy zmieniał się co kilkanaście kilosów. Gdy przestał padać deszcz, odkryliśmy plandekę. Teraz jazda zamieniła się w przyjemność – na stojąco, bez obijania sobie tyłka i kolan, wiaterek wieje, ciepłe tropikalne powietrze, znacznie przyjemniejsze od ostrego górskiego powietrza. Zapach gnoju, siana, krów i kawy. Wiochy, zielone wzgórza, ogromne drzewa Ceiba których się nie ścina, pola kukurydzy (którą sieje się dwa razy w roku, tak rzyźne są ziemię w tych okolicach). Wraz z poprawą pogody, poprawił się humor kierowcy, ze zgrozą zauważyliśmy wypadające z szoferki puste puszki po Gallo. Kierowca zresztą często na siusiu się musiał zatrzymać. Cóż, będzie dobrze, pomyślałem.

Playa Grande. Hehe – witamy na szlaku gwatemalskich dziur. Uwielbiam takie miejsca, jak w westernach. Jedna ulica, na niej wszystko co do życia potrzebne. Miasto pogranicza i mrocznych interesów. Gdzieś tu podobno jest jakaś przepiękna laguna, ale znów zaczyna padać. Trzeba spadać na południe. Trzeciego dnia podróży znów witamy w dżungli. Tym razem stłoczeni w mikrobusie. Rzeźnia. Przez dwie godziny, potem z ulgą powitaliśmy asfaltową drogę do Coban.

Od czasu gdy opuściłem Kubę nie napisałem nic sensownego. Kończy się miesiąc, dwa tygodnie spędziłem w Meksyku aby tydzień temu pojawić się w Gwatemali. Plaża, wyspa, ruiny, dżungla, góry, rewolucja, backpackersi, autobusy, dobre chwile i słodkie nicnierobienie. Mógłbym napisać poradnik „Jak nic nie robić aby wszyscy myśleli, że jednak coś robisz”. Trzydziestka na karku. Muszę parę rzeczy zmienić, uporządkować, aby nie zginąć w tym bałaganie. To wiem na pewno, tak samo jak świadomy jestem, że istnieję, żyję i oddycham tlenem tej przeklętej planety. Liczy się dzisiaj, a nie jutro czy wczoraj. Jak zwykle banalny zapis, ale tak właśnie czuję. Bardziej niż kiedykolwiek.  

Opublikowano travel | Otagowano ,