Chennai

Moment zawieszenia. Gdzieś pomiędzy nocą a dniem nieubłaganie każącym już się budzić.

Zrobiony w bambuko w Bangalore (słowo nie jest pochodzenia hinduskiego w żadnym wypadku – co oznacza proszę sobie znaleźć w encyklopedii albo w sieci) – brzmi jak kiepski tytuł kiepskiego filmu. Zakupiony bilet do centrum miasta okazał się biletem zakupionym na obrzeża Chennai.

Spałem może ze 3 godziny. Wcześniej 3 myślałem i słuchałem Boba Dylana, pieśni chwalących Śiwę – Chants of Shiva i albumu Soul Position 8 million stories – dobra melasa dźwięków, myśli i … chrapania ogromnego kolesia w czapce kominiarce, przyciskającego do szyby swojego syna (tak mniemam) i młodego chłopaka z dziewczyną siedzących z tyłu. Mistrzem był ten dżentelmen – chrapał odkąd tylko zostawiliśmy światła Bangalore.

Człowiek niewyspany jest człowiekiem niegodnym. Wściekły, zły, mówi szybko, bezsensu się wścieka – pozostawiając tylko uśmieszki na twarzach lokalesów. Człowiek po całej nocy w autobusie czy pociągu nie jest po prostu myśleć logicznie i jest łatwym kąskiem dla całej chmary rykszarzy oferujących swoje zardzewiałe usługi.

Wysiadłem więc z autobusu przy jednej z głównych dróg prowadzących do miasta. Światła samochodów z trudem przebijały się przez tumany kurzu. Nie zdążyłem pierdnąć aby pobłogosławić nową ziemię pod stopami a już otoczyli mnie ONI. Przy kompletnym braku asertywności dałem się wrzucić wraz 15 kilo bagażu do środka żółto czarnego trójkołowego pojazdu międzyplanetarnego. Rykszarz błądził ale trafił a ja z kolei trafiłem na następnego typa który pokazał mi ze 3 hotele w których pokoje były gorsze niż kible. Tak bardzo chciał mi te pokazać pokoje, że wchodził do nich i zapalał światło, budząc śpiących jeszcze na kupie, po 3 na dwuosobowym łóżku zawiniętych w koce małych wąsatych człowieczków.

Jak się okazało trudno jest znaleźć wolny pokój ze względu na zjazd muzułmanów – jest jakieś spotkanie religijne nie wiem jeszcze jakie, ale się dowiem. W końcu za 150 rupii dorwałem całkiem przyjemny pistacjowy pokoik z kontaktem (trzeba baterie ładować), wiatrakiem i oknem.

Zbieram brudy, zawijam je w sarong koloru bordo, o 9 odbiorą je pracze, Wypijam herbatkę na schodach sklepu przy Pantheon Road i tak myślę sobie, że chyba czas się przespać chwilę, zanim wyruszę na miasto.

Moment zawieszenia. Pomiędzy nocą a dniem – dniem który można jeszcze narysować.

Ten wpis został opublikowany w kategorii India, travel i oznaczony tagami , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.